Jakub Żelepień, Interia: KSW obchodzi okrągłe, 20. urodziny. To skłania do refleksji, podsumowań? Maciej Kawulski, współwłaściciel KSW: Kawał czasu, kawał historii, kawał fali - raz wznoszącej, raz opadającej. Znajdowaliśmy się w każdym miejscu w show-biznesie. Bywały momenty, w których nikt nie postrzegał nas jako poważny sport, byliśmy gdzieś pośrodku, byliśmy też na samym topie. Jeśli istnieje w ogóle taki rodzaj energii kolektywnej, jak marka, to jest to bardzo poważne doświadczenie. Nasza marka jest jak stal - wykuta w różnych temperaturach, poddawana licznym próbom krótko- i długotrwałym. Jest też trudna do złamania. A co do mojej osobistej refleksji - te 20 lat to dobrze spędzony czas. Gala na PGE Narodowym jawi mi się jako godna impreza urodzinowa. Mieliście poważne obawy, że kwestie techniczne mogą te plany zniweczyć? Nawiązuję oczywiście do awarii obiektu. - Skłamałbym, gdybym powiedział, że od początku byliśmy spokojni, ale na pewno dowiedzieliśmy się, że wszystko będzie w porządku dużo wcześniej, niż ostygły frustracje i poruszenie w debacie publicznej. Zawsze będę dobrze wypowiadał się o współpracy z PGE Narodowym, to jest dobrze prosperujący obiekt. Z samego faktu swoich gabarytów, estymy i szlachectwa narodowego musi natomiast naturalnie wiązać się z pewnymi utrudnieniami. Jeśli to przyjmiemy, to będziemy mogli spokojnie planować wydarzenia. Na koniec dnia to, co się tutaj dzieje, to przede wszystkim rozrywka. Nie należy do tego podchodzić zbyt poważnie, nawet jeśli ta rozrywka jest ukryta za flagą narodową i płaszczem patriotyzmu. KSW to rozrywka w czystej postaci? - Myślę, że w najczystszej. Ogólnie sport należy do rozrywki, bo to niezwykle szerokie pojęcie. Wszystko bazuje na nastawieniu. Edukacja też może być przecież rozrywką, to zależy od nas samych. Istnieją jednak takie rzeczy, które z samego założenia są dawane ludziom, aby mogli odetchnąć i zapomnieć o trudach życia codziennego. Już od czasów greckich teatr, sport, konkurencja i wszystko to, co nie było związane z zabijaniem i podbojem nowych terenów, było formą rozrywki. Rozrywką samą w sobie może być też oglądanie produkowanych przez KSW zapowiedzi walk. Nadal bierze pan czynny udział w ich powstawaniu? - Stworzyłem od podstaw rozrywkowy profil KSW, a trailery były ważną tego częścią. Te krótkie filmy musiały być jakieś, nie można było przejść obok nich obojętnie. Kryły za sobą jakąś historię, opowieść, coś ciekawego. Nadałem temu ton, ale teraz zespół kreatywny odpowiedzialny za zapowiedzi jest dużo większy i zaszedł znacznie dalej ode mnie. Mówiąc krótko - to już nie ja robię trailery. Motyw rzymskiego Koloseum, który wykorzystujecie przy okazji gali na PGE Narodowym, daje ogromne pole do popisu. - To największa gala MMA na świecie i nie mówmy już nawet o Saitama Arena czy Pride Fighting Championship. Nie istniały wówczas systemy metryczne, nikt nie liczył sprzedanych biletów, a ja wiem z prywatnych źródeł - byłem trzy razy w Tokio - że nie mogło pojawić się tam 80 tysięcy ludzi, bo hala po prostu by ich nie pomieściła. Odkąd przepisy nakazują liczyć ludzi podczas takich eventów, Colosseum 1 było największą galą MMA na świecie. Colosseum 2 napotkało pewne problemy, spowodowane wspomnianych już dachem PGE Narodowego. Byliśmy przez pewien czas na łańcuchu, nie mogliśmy odpowiednio wcześnie rozpocząć promocji. Boimy się, że nie pobijemy rekordu sprzed sześciu lat, który wynosi blisko 60 tysięcy osób. Nawet jeśli się to nie uda, to zanotujemy drugi najwyższy wynik. Dużo bym zaryzykował, stawiając tezę, że nigdzie poza Polską nie dałoby się stworzyć tak dużego produktu MMA? - Nie, ponieważ to jest teza oparta na solidnych fundamentach. Po 20 latach naszej hegemonii zaczynają dopiero pojawiać się silne ośrodki MMA w Europie, natomiast to są incydenty. Nadal odnoszę wrażenie, że PGE Narodowego nikt by nie wyprzedał. Z czego to wynika? - Myślę, że z tego, ile pracy włożyliśmy w markę. Zdarzają się momenty, w których nasi najwięksi zawodnicy nie mogą walczyć, bo są na przykład kontuzjowani. Wtedy właśnie marka pozwala nam szarpnąć z tego, co teoretycznie samo w sobie nie powinno wyprzedawać eventów. Wielokrotnie nam to pomagało w trudnych momentach. Nie ma pan wrażenia, że 12 gal w roku to jednak za dużo nawet dla waszej marki? - To jest naturalna kolej rzeczy. Jeśli chcesz rozwijać dyscyplinę i markę, musisz sięgać po nowych zawodników. Czas stworzenia gwiazdy gotowej do walki o pas i wyprzedawania hal jest znacznie dłuższy niż w przypadku innych sportów. Potrzeba więc platformy i myślę, że mądrze to ułożyliśmy. Stosunek dużych gal do małych jest w mojej opinii odpowiedni. Potwierdza to zresztą fakt, że w zeszłym roku mieliśmy 12 sold outów. Oczywiście były to hale i 18-, i 3-tysięczne. Na tym to jednak polega, aby - mówiąc językiem handlowym - dobrze dobrać podaż do popytu. KSW jest oglądane tak chętnie, bo jest od początku do końca polskim produktem? - Nie, Polacy nie mają raczej w sobie tego typu patriotyzmu. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie - Polak często nie widzi, że pod jego nogami, w najbliższym sąsiedztwie, prawie na jego osiedlu jest coś równie dobrego albo i lepszego niż za wielką wodą w Ameryce. Przez własne kompleksy uważamy, że jeśli coś jest polskie, to musi być słabsze. A to nieprawda. Patriotyzm więc absolutnie nam nie pomógł. Myślę, że sukces zawdzięczamy wytrwałości. Wytrwałość przyda się też w rywalizacji z freak fightami? Postrzegacie ten segment jako swoją konkurencję? - Jest to inna dyscyplina, inny kawałek tortu. I jedni, i drudzy mają jednak swoich kibiców, a myślę nawet, że są tacy, którzy konsumują zarówno KSW, jak i freak fighty. Nie mam dokładnych danych dotyczącej tej fluktuacji, opieram się jedynie na swoim przeczuciu. Pan osobiście ma problem z freakami? - Nie mam i nigdy nie miałem. Nie należy wstydzić się niczego, co ludzie chcą oglądać. Jestem otwarty na taką formę rozrywki, co nie znaczy, że to jest moja forma rozrywki. Nie lubię horrorów, ale nie mówię, że to jest najsłabszy gatunek filmowy. Po prostu go nie konsumuję. Nie krytykuję też każdego kanału w swoim telewizorze, którego nie oglądam. Tak samo jest z freak fightami - jestem świadom tego zjawiska i wiem, że jest to swego rodzaju znak naszych czasów. Nie dotyczy zresztą tylko MMA, bo dziś przecież najlepiej słuchają się youtuberzy, choć wcale nie śpiewają najpiękniej, najchętniej czytają się książki kucharskie pisane przez celebrytów, choć wcale nie władają oni wybitnie piórem. We freakach schemat jest identyczny: ludzie oglądają influencerów, choć ci nie za dobrze potrafią się bić. Czy jest to chwilowa moda, czy stała fascynacja, czy zakręt, z którego ludzkość wyskoczy - nie wiem, nie jestem aż takiej klasy futurologiem. W każdym razie freaki zagarniają znaczną część młodej widowni. - Zmiana pokoleniowa odbywa się na naszych oczach. Mam wrażenie, że kiedy ja należałem do szeroko rozumianej grupy młodzieży, to my też nie słuchaliśmy i nie oglądaliśmy tego, co ludzie starsi, ale nie przeszkadzałoby nam, gdyby ktoś chciał poznać nasze zainteresowania. Dzisiaj rodzi się pozorna hermetyczność. Młodzież nie za bardzo chce, żeby ich językiem mówili do nich ludzie z zewnątrz. 16-latkowie słuchają 16-latków, dlatego raper jest popularny dopóty, dopóki nie zestarzeje się jego fan. To jest pewna forma autentyczności i ja ją doceniam. Jest coś, czego moglibyście nauczyć się od freaków jako federacja stricte sportowa? - Przez lata specjalizowaliśmy się w korzystaniu z tradycyjnych kanałów dotarcia do kibica. Dziś stały się one przestarzałe i musieliśmy naturalnie przejść do mediów społecznościowych i nowego sposobu komunikacji. Nie ma co ukrywać, że w tej przestrzeni młode organizacje freakowe radzą sobie lepiej. Tworzywo, z którego lepią, wywodzi się z internetu, więc czują się tam jak u siebie. Rozmawiał Jakub Żelepień, Interia