Podopieczny Tomasza Drwala, jednego z najlepszych zawodników MMA w Polsce i weterana prestiżowej organizacji UFC, odprawił z kwitkiem dwóch doświadczonych rywali. Najpierw, 27 kwietnia na MMA Attack, pokonał Arkadiusza Żabę, a 24 maja na Fighters Arenie stoczył trzymający w napięciu bój z Vitorem Nobregą, byłym mistrzem federacji KSW. Zremisował, ale jego sztab złożył odwołanie. Organizatorzy przeanalizowali przebieg pojedynku i przyznali krakowianinowi cenne zwycięstwo. INTERIA.PL: Mówią o panu: wschodząca gwiazda, nadzieja polskiego MMA. Czuje się pan gwiazdą? Damian Milewski: - Nie. I szczerze mówiąc, mam nadzieję, że nigdy się tak nie poczuję. Gdyby się tak stało, to i tak zostanę spacyfikowany przez Tomka Drwala. Na pewno nie gwiazdorzę i nigdy nie będę, Tomek od razu by mnie stonował, dał przysłowiowego "snickersa". Chwalą pana nie tylko kibice. Fachowcy również... Łukasz Jurkowski, były zawodnik, a obecnie ceniony komentator, widzi w panu mocnego kandydata do tytułu odkrycia roku. - To bardzo miłe i budujące, bo to słowa gościa, który zna się na naszym fachu, zna polski rynek od podszewki, więc ma porównanie. Ale do końca roku jeszcze jest trochę czasu, może tych odkryć jeszcze przybędzie. W ciągu miesiąca zrobiło się o panu głośno. Skąd pan się wziął w MMA? - Zawsze byłem w sporcie indywidualistą. Kiedyś grałem w piłkę nożną, ale sporty zespołowe nie idą w parze z moim charakterem. Jestem trochę egoistą, dlatego postawiłem w pewnym momencie na sporty walki. Emocjonowałem się pojedynkami Andrzeja Gołoty i Mike’a Tysona. Na pamięć znałem film "Kickboxer", pamiętam jak Tong Po obijał goleniem ścianę, aż tynk odpadał! Gdy zacząłem trenować, najpierw był boks, potem kickboxing. I pojawiły się pierwsze sukcesy... - Rzeczywiście, zdobyłem mistrzostwo i dwukrotnie wicemistrzostwo w kickboxingu, ale strefy, czyli Polski Południowej. Jak z kickboxingu przekwalifikował się pan na MMA? - Czegoś mi brakowało, chciałem być zawodnikiem pełnowymiarowym, wszechstronnym. To daje trening MMA. W końcu 3-4 lata temu trafiłem do szkoły Tomka Drwala. Wtedy jeszcze nie było go w klubie, bił się jeszcze w UFC. Jak wrócił ze Stanów, szybko znaleźliśmy wspólny język. Szybko też został pan trenerem w jego klubie. - To było chyba dwa lata temu. Widział, że mam "dryg". To nie jest tak, że trafiłem do klubu Tomka z ulicy, z przypadku. Ja już 11 lat trenuję sporty walki. Jak układa się wasza współpraca? - Bardzo dobrze. Mamy przyjacielskie relacje, jestem zadowolony z wyników. Mam nadzieję, że Tomek również. Sparujecie ze sobą? - Tak, i to jest prawdziwy sprawdzian dla przyjaźni. Potrafimy "dać sobie po twarzy" i nikt do nikogo nie ma o to żalu. Mam nadzieję, że jakimś tam obciążeniem treningowym dla niego jestem, bo kiedyś nie byłem. Ciężko Tomkowi o sparingpartnerów w Polsce, mało jest zawodników na podobnym poziomie. Uczeń marzy o dogonieniu mistrza? - Zdecydowanie. Mam się na kim wzorować. To luksus mieć taki autorytet na wyciągnięcie ręki. Widzę jak ciężko pracuje na treningach, żeby być tam, gdzie jest. Wiele pan poświęcił, żeby zaistnieć na poważnie w MMA? - Na pewno. Tyle że trzeba sobie zadać pytanie, czym dla mnie jest to poświęcenie? Wiadomo, że nie pójdę na imprezę, bo na drugi dzień mam trening i muszę się wyspać. Jak się nie zregeneruję, to dostanę w łeb i będę sfrustrowany. A alkohol? Używki? - Alkoholu nie lubię, papierosów nie palę, nigdy mi nie podchodziły. Patrząc z boku, dla kogoś, kto nie jest sportowcem, to pewnie są wyrzeczenia, dla mnie nie.