- Przed wyjazdem do Rosji nie była pani pewna występu na igrzyskach... Katarzyna Kłys: A teraz już mogę oznajmić, że jadę na olimpiadę do Londynu. Tylko jeszcze nie wiem, czy z puli europejskiej, przewidującej start 14 zawodniczek z każdej wagi, czy z ogólnego rankingu. Wszystko wyjaśni się po kwalifikacjach na kontynencie południowoamerykańskim. Bardzo zależało mi na awansie na igrzyska, bowiem przed czterema laty w Pekinie stoczyłam jedną walkę i odpadłam. - Jeszcze wcześniej, w 2007 roku, wywalczyła pani swój pierwszy srebrny medal w ME. K. K.: Pamiętam turniej w Belgradzie, byłam młodą judoczką, która miała jednorazowy wyskok i awansowała do finału. Po pięciu latach jestem zdecydowanie lepszą zawodniczką, lepszą pod względem technicznym, wytrzymałościowym. Na siłowni dźwigam i wyciskam większe ciężary. Ale poprawę widać też po wynikach w poszczególnych startach. - Rzadko zdarza się, aby w boksie trenerskim siedział mąż. K. K.: Artur bardzo mi podpowiada, wspiera. W trakcie półfinałowej walki z Rasą Sraką miałam chwilowy przestój i jakby zapomniałam o założeniach taktycznych. Na szczęście mąż szybko zareagował i wszystko wróciło do normy. Końcówka należała do mnie i po czterech porażkach z rzędu, wreszcie pokonałam utytułowaną Słowenkę. -Bosch była poza zasięgiem? K. K.: Wcale nie, choć ciężko przebić się przez jej ręce. To silna, wysoka judoczka. Poprzednio biłam się z nią chyba ze cztery lata temu i też górą była Holenderka. Dziś Bosch triumfowała dopiero po dogrywce, przez wskazanie sędziów. Z wcześniejszymi rywalkami wygrywała przed czasem. Liczyłam, że przywiozę medal z Czelabińska. Teraz kilka mam dni wolnego, może wybierzemy się z Arturem na kilkudniowy urlop, a od 11 maja kolejne zgrupowanie. Do olimpiady coraz bliżej. Rozmawiał: Radosław Gielo