Artur Gac, Interia: Zacznę od tego, by za pana pośrednictwem wysłać możliwie najlepszą energię całej ukraińskiej kadrze, reprezentowanej w Belgradzie przez sześć zawodniczek. Najserdeczniejsze słowa wsparcia i otuchy z powodu barbarzyństwa ze strony Rosji, którego od niespełna czterech tygodni jesteśmy świadkami. Czy sportsmenki w ogóle są w stanie skoncentrować się na startach, czy też zeszły one na dalszy plan? Wiaczesław Kaliniczenko: - Powiem tak... Jeszcze dwa-trzy dni temu faktycznie wszystkie ich marzenia i cele były zrujnowane, jak pan to właściwie powiedział, przez barbarzyńców. W innych słowach nie można tego ująć. Odbyło się jednak parę rozmów z trenerami oraz psychologiem, co pomogło dziewczynom wrócić na odpowiednie tory. Teraz koncentrują się i mobilizują, aby pokazać się z jak najlepszej strony. Choć nie ukrywam, że każda z nich w ostatnich dwóch tygodniach wykonała po jednym, góra dwa treningi. Jedna z zawodniczek stała ponad 25 godzin na przejściu granicznym i w autobusie, w przejściu, robiła rozgrzewkę oraz skłony. Na zewnątrz po prostu nie pozwalali wyjść. Każda z dziewczyn przeszła wiele, ale ich chęć plus wsparcie i solidarność innych państw robią swoje. Dziewczyny to czują, bo każdy podchodzi i wyraża swoje współczucie. Pan też spotyka się z takimi sytuacjami? - Oczywiście. Właśnie dzisiaj (rozmowa odbyła się w piątek - przyp. AG) szliśmy w strojach ukraińskich, zauważył nas Sebastian Coe (prezydent światowej federacji lekkoatletyki World Athletics), podszedł i powiedział: "trenerze, jesteśmy solidarni z Ukrainą. Trzymajcie się, życzymy wam wszystkiego dobrego". Cała rozmowa trwała około pięciu minut. Może pan powiedzieć, że sto procent reakcji, z jakimi spotykacie się w Serbii, to pełne poparcie i solidarność z Ukrainą? A może już byliście świadkami niegodnego zachowania, gestu lub okrzyku? - Powiem szczerze, że wszystko jest okay. Nie chcę mieszać się w sprawy polityczne, ale wydaje mi się, że Serbia jest bardziej prorosyjska. I na przykład meldowaniu dziewczyn w hotelu towarzyszył lekki niesmak. Dziewczyny zostały ustawione na końcu kolejki, ciągle były jakieś pretensje i coś nie pasowało. Gdy zobaczyli, że nasza reakcja nie była w stylu "hihi, haha", tylko na poważnie to przyjmowaliśmy, później się uspokoili. Natomiast od razu nas uprzedzono, byśmy w strojach ukraińskich nie chodzili po mieście, tylko w cywilu, aby nasz ubiór nie był odebrany w charakterze prowokacji. Później, gdy przybywało coraz więcej reprezentacji i było widać, że wszyscy są z nami solidarni, to również ci ludzie już zaczęli starać się być uprzejmi wobec nas. Poza zawodniczkami, jak liczną ekipą przybyliście do Belgradu? - W sumie jest nas dziewięć osób, czyli sześć zawodniczek i, razem ze mną, trzech trenerów. Cały wątek rozmowy dotyczący gestu Justyny Święty-Ersetic i reakcji trenera - do przeczytania TUTAJ! Justyna Święty-Ersetic też zwróciła uwagę, że zawodniczki z Ukrainy wyglądają na nieco wyobcowane, zanurzone w swoich myślach, a nadto bardzo dużo czasu spędzają w telefonach. Zapewne sprawdzają bieżące wydarzenia i próbują łączyć się ze swoimi bliskimi. - To są młode dziewczyny i wszystkie mają młodych ojców, których nie wypuścili z Ukrainy. Zresztą mój tata, który ma 69 lat, sam nie chciał wyjechać, a mógł to zrobić. Wziął broń i wstąpił do obrony terytorialnej. Prosiłem go, błagałem, bo w Polsce jest już ze mną mama i siostra z jego wnukami, ale powiedział, że się nie ruszy. Mój brat też nie mógł wyjechać i on również pracuje na rzecz Ukrainy. Podobnie brat żony, także tam został... A wracając do pytania, teraz dzień zaczyna się u nas o godz. 4-5 rano. Od razu wisimy na telefonach, a kończy się o godz. 1 w nocy w ten sam sposób. Bez przerwy nasłuchujemy najświeższych informacji z naszego kraju. Czy któraś z sześciu zawodniczek, na ile może pan powiedzieć, przeżyła w ostatnich dniach wielki dramat? - Tylko dwie dziewczyny mieszkają bliżej granicy z Polską, a pozostałe przyjechały tutaj z domów spod centrum, spod Kijowa, z tych już bardzo niebezpiecznych terenów. A moja zawodniczka, skacząca o tyczce Jana Hladijczuk, mieszka w samym Kijowie. Gdy zaczęła uciekać, z tego wszystkiego nie obrała właściwego kierunku. Miejsce, w którym się znalazła, Rosjanie zaczęli jeszcze bardziej bombardować i ledwo co udało jej się przedostać bliżej Lwowa. Tam siedziała kilka dni w oczekiwaniu, aż rodzice podwiozą jej tyczki. I dopiero później mogła kontynuować podróż, która trwała trzy dni. Na szczęście, dzięki Bogu, żadna z dziewczyn nikogo bliskiego nie musiała opłakiwać i oby tak pozostało. Rozmawiał Artur Gac