Artur Gac, Interia: Prosił pan z wstrzymaniem się z rozmową do zakończenia czempionatu w Katarze. Dziś już można oficjalnie powiedzieć, że Zbigniew Król to były szkoleniowiec półfinalisty MŚ w Dosze Adama Kszczota? Zbigniew Król: - Tak. Szczerze mówiąc nasze rozstanie nastąpiło praktycznie już w lipcu, ale wspólnie ustaliliśmy, że razem pracujemy do mistrzostw w Katarze. Z panem psychologiem prof. Janem Blecharzem i głównym trenerem bloku wytrzymałości Zbigniewem Rolbieckim uzgodniliśmy, że do końca imprezy w Dosze nie będziemy upubliczniać tematu. To porozumienie teraz wygasło. Co okazało się decydujące dla waszych relacji kilka miesięcy temu? - Otóż do treningu jesienią Adam włączył specjalistę od motoryki, którego zadaniem było ochronić go przed kontuzjami i zabezpieczyć karierę. W rozmowie z nim, na lutowym zgrupowaniu, uzgodniliśmy, że te zmiany treningowe, jakie on wprowadza, będzie realizował do kwietnia, a potem, do jesieni, ma się odsunąć. Natomiast po czerwcowym starcie w Bydgoszczy, gdzie Adam wyglądał znakomicie, z powrotem włączył się do treningu. Gdy zanegowałem jego ingerencję, Adam po pewnym czasie stwierdził, że ode mnie odchodzi. Konkretnie który trener od przygotowania fizycznego was poróżnił? - Chodzi o byłego rugbistę Michała Adamczewskiego, który wcześniej też chciał pomagać Ewie Swobodzie. Miał on poprawić u Adama motorykę i dopóki nie przeszkadzał, ja to akceptowałem. Natomiast w sezonie, gdy Adam był w wysokiej formie, zaczął mieszać za moimi plecami i robić z Adamem treningi siłowe, których efekt - według mnie - był negatywny. Wtedy Adam stwierdził, że tamtemu trenerowi bardziej ufa i kontynuował te ćwiczenia. Efekt był taki, jak pan widzi... Usłyszał pan pod swoim adresem konkretny zarzut? - Adam w rozmowie ze mną, po stwierdzeniu, że chce odejść, powiedział, że od dłuższego czasu się nie rozwija. Dodał, że ja nie zmieniam metod treningowych, co zresztą było prawdą. W ciągu siedmiu lat współpracy ze mną na mistrzostwach Europy w hali i na otwartym stadionie zdobył sześć złotych medali, z kolei od 2014 roku na mistrzostwach świata najdalej był drugi. To najlepszy dowód, jak hamowałem jego rozwój. Śmieję się, że w gruncie rzeczy ma rację, bo ciągle sięgał po te same medale, więc faktycznie nie szedł do przodu. Najnowsza historia to MŚ w Dosze, na których Kszczot najpierw do końca drżał o awans do półfinału, z którego już nie wszedł do finałowej ósemki. - Zadecydował nie tylko tamten problem. Doszły do tego również inne czynniki, a mianowicie Adam dwa razy był chory, później przyplątało się zatrucie żołądkowe, a międzyczasie w lipcu na świat przyszła jego córka. Wtedy był przy żonie i przez tydzień nie trenował, co akurat trzeba podziwiać, bo zachował się jak przystało na mężczyznę. Jednak zwracam uwagę, że cały czas coś się działo. Z kolei współpracy między nami nie było już praktycznie od lipca. Adam tylko realizował mój wcześniej opracowany plan, ale gdy chciałem w nim coś zmieniać, to nie pozwolił. Kierował się swoimi bieżącymi obserwacjami, a do mnie był nastawiony negatywnie. Po prostu mieliśmy skrajnie różne poglądy na temat roli trenera Adamczewskiego, który miał tylko pomagać, a zaczął dominować. A gdyby pan miał się zastanowić nad swoim zachowaniem, to doszło do jakiejś sytuacji z Adamem, za którą powinien się pan uderzyć w pierś? Innymi słowy, czy miały miejsce wydarzenia, w związku z którymi to pan mógł zranić Kszczota, a w konsekwencji nastawić zawodnika negatywnie do siebie? - Wie pan... Między nami co roku, od czasu igrzysk w Rio de Janeiro, w okresie bezpośredniego przygotowania startowego do imprezy głównej, dochodził stres i było nerwowo. Adam zakładał, że jest niedotrenowany. Twierdził, zresztą ponownie jak wielu innych zawodników, że za lekko trenuje. Natomiast ja bardzo często, obserwując go z bliska, reagowałem tak, że dostosowywałem trening z obciążeniami do jego możliwości regeneracji, kierując się własnymi odczuciami. Natomiast Adam zawsze uważał, że stać go zrobić więcej, bo i jego możliwości regeneracji są wyższe. Z kolei ja regularnie mierzyłem parametry laktat w trakcie zajęć i do tego dostosowywałem obciążenia. W tym roku, a zwłaszcza po naszej ostrej rozmowie, on stwierdził, że powinien się mocniej męczyć i mocniej zakwaszać organizm, co wyjdzie mu na plus. Ten czynnik, jako jeden z wielu zadecydował, że w Katarze Adam był niewypoczęty, czy mówiąc wprost - zmęczony. Ale co z pana winą? - Właśnie w tym jest też dużo mojej winy. Po prostu już nie potrafiłem w taki sposób na niego wpłynąć, żeby na treningach odpoczął. Przestał mnie słuchać. To wszystko złożyło się na to, że Adam nie walczył w Katarze o podium. A spokojnie, gdyby miał tę dyspozycję, którą pokazywał w czerwcu, było go stać na srebrny lub brązowy medal. Przejście do teamu Lewandowskiego to dobry pomysł? - Tak, to teraz najlepszy wybór. Ja z Lewandowskim rozmawiałem już w lipcu, gdy Adam stwierdził, że do niego przejdzie. Faktem jest, że w tym zespole jest atmosfera, tworzy ją kilku zawodników. Być może jemu też tego brakowało, bo ze mną trenował sam. Sądzi pan, że Tomasz Lewandowski znajdzie odpowiedni model współpracy z trenerem Adamczewskim? - Według mnie wcale nie musi go pogonić. Jeśli on pozytywnie wykorzysta potencjał tego byłego rugbisty i nie da sobie narzucać koncepcji, to każdego człowieka można wykorzystać. Ja po prostu nie byłem w stanie opanować tego trenera. On miał ze mną współpracować, a nie działać przeciwko mnie. A realizował tę drugą koncepcję. A jak duży wpływ na dyspozycję Adama w Dosze mógł mieć niedawny incydent na bieżni z Michałem Rozmysem, okupiony drobnym urazem kolana? - Według mnie następstwa tego zdarzenia mogły mieć wpływ, ale nie zasadniczy, choć na skutek tego zajścia Adam stracił bodaj dwa treningi, a do tego też brał antybiotyki. Może więc, rzeczywiście, wpłynęło to na obniżkę jego wydolności. Mimo wszystko uważam, biorąc pod uwagę tę dyspozycję, którą miał dwa tygodnie przed startem w Katarze, że powinien być w finale i zająć minimum 4-5 miejsce. Może dlatego teraz rzeczywistość jest dla niego tak trudna? Gdy przyszedł do dziennikarzy po półfinale wyglądał na sportowca "zbitego". - No tak, przecież liczył na więcej. Ja oczywiście też, ale bardzo ograniczyły się moje możliwości, gdy przestałem panować nad jego treningiem. Wie pan, żeby osiągnąć sukces w postaci medalu mistrzostw świata, musi być pełna współpraca zawodnika z trenerem. A on po rozmowie na przełomie czerwca i lipca ewidentnie mi pokazywał, że już mi nie ufa. Skoro ja nie zaakceptowałem tamtego trenera, to on przestał mnie tolerować. Trenerze, ale wasze zgrzyty, czy używając mocniejszego słowa - konflikty, to nie pierwszyzna. Ba, pamiętam rozmowę sprzed paru lat, gdy też zwracał pan uwagę, że wasza współpraca nie jest drogą usłaną różami. Już wtedy mówił mi pan, że Adam neguje pewne pana metody treningowe i optuje za niektórymi swoimi rozwiązaniami. Chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że duet Król-Kszczot już niejednokrotnie, z uwagi na różnice w postrzeganiu metodyki treningowej, był bliski zakończenia tego burzliwego "związku"? - Coś panu opowiem. Do igrzysk w Rio de Janeiro wszystko było idealnie. Adam był w życiowej formie, ale tam nie wyszło. To była moja wina, że nie ustawiłem go odpowiednio taktycznie w półfinale. Gdyby nie ten błąd, chyba było go stać nawet na medal. Natomiast rok później, na dwa miesiące przed mistrzostwami świata w Londynie, Adam był w dołku fizycznym i psychicznym na skutek mojej koncepcji przygotowania do tej imprezy. W tamtym momencie zaczął zachowywać się wobec mnie bardzo nieelegancko, otwarcie negując moje treningi i generalnie wszystko. Wówczas powiedziałem mu jedną rzecz: dobrze, po mistrzostwach świata rób co chcesz, ale teraz mnie słuchaj i wykonuj, co ci każę. Wtedy zobaczymy, co z tego wyjdzie. W Londynie Kszczot został wicemistrzem świata. - I wyszło na to, że trening, który tak bardzo go dołował, zaowocował formą na docelowej imprezie. Później Adam przyszedł do mnie i zapytał, czy dalej chcę go trenować. Okazało się, że już wtenczas był nastawiony na odejście, czego początkowo mi nie powiedział, ale ja dowiedziałem się o tym po telefonie z Norwegii. W następnym roku został halowym mistrzem świata oraz mistrzem Europy na otwartym stadionie. Czyli po dwóch latach historia zatoczyła koło, tylko tym razem z innym finałem. - Uczciwie powiedzmy, że zawodnik ma prawo do zmian. Jak ktoś siedem lat pracuje z tą samą osobą, a wiadomo, że z czasem bardziej uwypuklają się negatywne rzeczy, to może chcieć nowych impulsów. Nigdy nie powiem, że jestem człowiekiem idealnym. Na co dzień wiele rzeczy można mi zarzucić. Na przykład co? - Choćby gadulstwo, czy przywary. Poza tym jestem stary, mam 70 lat, już nie zawsze dosłyszę. Takie rzeczy denerwują zawodnika, który trenując wykonuje potężną robotę, a na zmęczeniu odczuwa się dodatkowe rozdrażnienie. U nas wszystko powoli narastało, aż doszło do tego momentu. Jakiś czas temu poinformowałem w Polskim Związku Lekkiej Atletyki, że z Adamem się rozstajemy. Pojawiła się wola, by w jakiś sposób nas pogodzić, bo przecież już za rok igrzyska. Zostałem zapytany, czy można ten konflikt załagodzić, ale odpowiedziałem, że nie widzę możliwości dalszej współpracy. Później usłyszałem, że Adam powiedział to samo. Tak nasze rozstanie stało się faktem. Słysząc pana głos mam nieodparte wrażenie, że cała ta sytuacja jest dla pana nie tylko bardzo przykra, ale też niełatwa. - Przede wszystkim dlatego, że bardzo mi szkoda powrotu z Kataru bez medalu. Jednak naprawdę straciłem wszelkie narzędzia, które by mi pozwoliły mieć u niego posłuch. Pod koniec właściwie już tylko figurowałem, jako trener, a przestałem być szanowany nawet przy osobach trzecich. Pan rewanżował się tym samym? - Nie i może to był mój błąd (śmiech). Może trzeba było krzyknąć lub warknąć? Zawodnicy czasami wręcz tego potrzebują. Szczerze mówiąc w stosunku do dziewcząt potrafiłem być bardziej ostry, czego nie robiłem wobec Adama. Czyżby to brało się większego respektu mężczyzny do mężczyzny? - Tak, chyba tak... Adam jeszcze w Dosze ogłosił, że jak tylko "ostygnie" po mistrzostwach, to przyśle swoje oświadczenie w formie wideo i tekstu. - To chyba dobrze, że chce z klasą zamknąć sprawę. Jestem mu wdzięczny za siedem pięknych lat, w których wygrywał prawie wszystko. Na zawodach halowych wygrał prawie wszystkie starty, co patrząc na historię Polaków pokazuje, że drugiego takiego zawodnika nie było. Mogę być tylko dumny, że miałem takiego zawodnika i tyle wspólnie osiągnęliśmy. Mam nadzieję, że z Lewandowskim uda mu się zdobyć w przyszłym roku medal olimpijski. Na pewno będę mu kibicował i trzymał za niego kciuki. Rozmawiał Artur Gac