To, co zrobił Polak, to była brawura. Tylko on tego dokonał w historii, a potem obraził się
- To był wynik lepszy o centymetr od poprzedniego rekordu świata, który prawie dwa lata wcześniej ustanowił Wołodymir Jaszczenko z ZSRR. W tamtych czasach podniesienie poprzeczki o cztery centymetry, to już była brawura. Ale poszło - tak o rekordzie świata w skoku wzwyż ustanowionym 25 maja 1980 roku opowiada Jacek Wszoła. To jedyny polski rekordzista świata w tej konkurencji. Dzień później serce mu mocniej zabiło, bo kolega, z którym balował do późnych godzin nocnych po swoim rekordzie, omal nie zabrał mu go. Wszoła w rozmowie z Interia Sport opowiedział też o tym, jak obraził się na sport i jak wyglądała premia za rekord świata.

Tomasz Kalemba, Interia Sport: Jest pan jedynym polskim rekordzistą świata w skoku wzwyż. To się stało dokładnie 45 lat temu. Pamięta pan konkurs w Eberstadt?
Jacek Wszoła: - Skoro to było 45 lat, to znaczy, że mam koło 70 lat. Niewiele zatem pamiętam, ale dalej się cieszę (śmiech).
Cztery lata wcześniej został pan w Montrealu mistrzem olimpijskim. Odczucie po rekordzie świata jest podobne?
- Absolutnie mistrzostwo olimpijskie to coś najcenniejszego. Zostaje się bowiem w kronikach już na zawsze. Tego się nie wymaże. Rekord świata zawsze można poprawić. I wtedy jest się byłym rekordzistą. Odczucie chwili jest jednak porównywalne. Z wiekiem szanuje się jednak bardziej to, co jest nieusuwalne.
Pojawił się temat "ustawek" na mityngu w Chorzowie. Nasz mistrz obruszył się po pytaniu dziennikarza
Brawurowa decyzja i rekord świata Jacka Wszoły
Jestem bardzo ciekaw, jak wyglądał ten konkurs. W statystycznej książce wydanej przez światową federację jest nawet podana godzina, kiedy padł rekord świata. To była 15.54. Wynika z tego, że wysokość 2,35 m pokonał pan w pierwszej próbie, a wcześniej na 2,31 m miał pan zarzutkę.
- Czy miałem zrzutkę na 2,31 m? Nie miałem. Kłamią. To była wysokość, którą pobiłem własny rekord Polski. I to w pierwszej próbie. I wtedy moje ego zostało absolutnie usatysfakcjonowane. Chciałem jednak wykorzystać dobrą dyspozycję i postanowiłem nie bawić się w poprawianie rekordu Polski o kolejny centymetr. Byłem sam w konkursie, więc zaordynowałem wysokość 2,35 m. To był wynik lepszy o centymetr od poprzedniego rekordu świata, który prawie dwa lata wcześniej ustanowił Wołodymir Jaszczenko z ZSRR. W tamtych czasach podniesienie poprzeczki o cztery centymetry, to już była brawura. Ale poszło.
Wspomniał pan o tym, że on również startował w Eberstadt, gdzie był drugi razem z Carlo Traenhardtem. I... piwkowaliśmy sobie po tym konkursie dość długo. Nie wiem, ile wypił, bo nie liczę nikomu szklanek, ale nagle wstał i stwierdził, że musi się iść przespać, bo ma zawody. Te odbywały się w Rehlingen. To był kawał drogi od Eberstadt, choć też na południu. To było naprawdę bardzo późno. Poszliśmy wówczas wszyscy spać. Po południu tego dnia, kiedy Dietmar startował w Rehlingen pojechałem na zawody W Fuerth, gdzie biegały Grażyna Rabsztyn i Irena Szewińska. Podszedł do mnie chyba dyrektor tych zawodów, gdzie kiedyś biłem rekord Polski, i powiedział, ze Dietmar pobił mój rekord. Szczęka mi opadła
I jak się okazuje, to miał chrapkę na to, by ten rekord świata wyśrubować, bo jeszcze atakował pan 2,37 m. Tak rzeczywiście było? Bo to znowu czytam z publikacji światowej federacji.
- 2,37 m atakowałem dwukrotnie, a może nawet trzykrotnie. Raz mi niewiele brakowało, ale nie wiem, jak niewiele, bo nie zachował się żaden materiał wideo z tej próby.
Co ciekawe, dzień później pana rekord świata wyrównał Dietmar Megenburg, który również startował z panem w Eberstadt.
- To prawda. W ogóle okoliczności tego jego wyniku były niezwykłe. Wspomniał pan o tym, że on również startował w Eberstadt, gdzie był drugi razem z Carlo Traenhardtem. I... piwkowaliśmy sobie po tym konkursie dość długo. Nie wiem, ile wypił, bo nie liczę nikomu szklanek, ale nagle wstał i stwierdził, że musi się iść przespać, bo ma zawody. Te odbywały się w Rehlingen. To był kawał drogi od Eberstadt, choć też na południu. To było naprawdę bardzo późno. Poszliśmy wówczas wszyscy spać. Po południu tego dnia, kiedy Dietmar startował w Rehlingen pojechałem na zawody w Fuerth, gdzie biegały Grażyna Rabsztyn i Irena Szewińska. Podszedł do mnie chyba dyrektor tych zawodów, gdzie kiedyś biłem rekord Polski, i powiedział, ze Dietmar pobił mój rekord. Szczęka mi opadła. Po chwili przyszedł i poprawił się, mówiąc, że też skoczył 2,35 m. Cztery lata wcześniej w Koblencji pobiłem rekord Europy (2,29 m - przyp. TK), który trwał 13 lat i należał do mojego idola z lat dziecinnych Walerija Brumela. Mój rekord kontynentu przetrwał kilkanaście miesięcy. To jest miara postępu, jaki nastąpił w skoku wzwyż w drugiej połowie lat 70. i na początku 80.
Rekord przetrwał nieco ponad dwa miesiące. Została duża zadra. Polak obraził się na sport
Rekord świata, jaki pan ustanowił, też przetrwał tylko nieco ponad dwa miesiące. Na igrzyska olimpijskie w Moskwie jechał pan jako rekordzista globu i kandydat do złota w okrojonych bojkotem zawodach. Przegrał pan z Gerdem Wessigiem z NRD, który wiadomo, z jakiej fabryki pochodził.
- Po igrzyskach jeszcze raz widziałem go na zawodach. To było w USA. Obaj wtedy słabo skoczyliśmy. Nie pamiętam, który z nas wygrał, ale wynik był mierny. Wiele lat później spotkałem na imprezie dla medalistów olimpijskich w meksykańskim Cancun.
To był chyba jedyny przypadek rekordu świata w skoku wzwyż na igrzyskach. Wessig skoczył w Moskwie 2,36 m w drugiej próbie.
- Bardzo możliwe, choć tego nie wiem.
Duża zadra pozostaje w sercu po tej nieczystej wygranej Wessiga?
- Duża. Nawet trochę się obraziłem na sport wtedy i na niesprawiedliwość, jaka spotkała wtedy kilku sportowców. W Moskwie Joao Carlos de Oliveira, który był genialnym trójskoczkiem, został - moim zdaniem oszukany. Ten konkurs widziałem jeszcze w telewizji w Warszawie. I spalili mu dwa skoki powyżej 18 metrów. Po prostu płakać się chciało. Kiedy tylko zaczęła się lekka, zaczęło się otwieranie bram na stadionie. To wszystko błyskawicznie docierało do Polski. Kiedy już leciałem do Moskwy, to rozwalił mnie wybitny lekarz kadry Jerzy Sowiński. Był on wówczas członkiem komisji medycznej na igrzyskach. Profesor powiedział do mnie, że na igrzyskach nie ma kontroli antydopingowej. Ciary przeszły mi wówczas po plecach. Obraziłem się na to, co tam się wyprawiało. Nie chciałem nigdzie startować, choć miałem zakontraktowanych kilka startów za niezłe pieniądze. One nie były zależne od wyniku na igrzyskach, bo kontrakty były wynikiem rekordu świata. Dopiero Miklosz Nemeth, wybitny oszczepnik, zadzwonił do mnie, że nie mają wybitnej obsady na mityngu, żebym przyjechał. Wówczas skoczyłem 2,30 m, a potem w Zurychu 2,31 m. Atakowałem tam rekord świata i wtedy przeszło mi wszystko. Nie dałem jednak rady odebrać tego rekordu.
Wtedy na spotkaniu w Cancun poruszył pan z Wessigiem temat dopingu?
- To już było powszechnie wiadomo. To był chyba rok 2000. Otworzyły się granice i różne archiwa i nie można było zakłamywać prawdy, choć w naszym kraju to jest uwielbiana praktyka szczególnie przez tych, którzy chcą coś zmienić. To samo dzieje się w USA. Dlaczego zatem nie miałby robić tego jakiś sportowiec. Wessig zasugerował mi wówczas w rozmowie, że nie miał wtedy wyjścia. Wszyscy jechali wtedy na jednym wózku. Gdyby nie podporządkowali się reżimowi dotyczącemu sposobowi przygotowań, to wypadłby z kadry jako ten, który nie rokuje nadziei. Talentu jednak nie można było mu odmówić. Miał bardzo ładną technikę. Dałby sobie radę bez tych programów, które ich wspomagały. Jestem przekonany, że wyniki do 2,40 m można robić na czysto. Nie wiem, jak jest wyżej, bo nie atakowałem takich wyników.
Co takiego było w Eberstadt, że tam padały tak dobre wyniki. Przecież rekord Polski bił tam też Artur Partyka. Były tam dwa rekordy świata.
- W pierwszej edycji tej imprezy Niemcy skoczyli po 2,30 m. Wystąpiłem tam w drugich z kolei zawodach, które po raz pierwszy odbywały się w międzynarodowej obsadzie. I od razu pobiłem rekord świata. Tam przed budynkiem, który bardziej przypominał klub seniora i salę spotkań w gminie, niż domek klubowy, stały cztery porsche 911. To były auta Niemców i ich trenerów. Wtedy pierwszy raz obraziłem się na rzeczywistość. Sam konkurs odbywał się na boisku o rozmiarach takiego do piłki ręcznej. Padały tam dobre wyniki, bo zawody odbywały się w dobrym terminie, a poza tym był tam dobry marketing. Te zawody zyskały szybko niesamowitą rangę. Start tam był świadectwem odpowiedniej klasy.
Dostał pan coś wówczas od Niemców za rekord świata?
- Chyba ze dwa lata dostawałem (śmiech). Peter Schramm, który stworzył te zawody, doceniał mnie. Byłem znany w Niemczech. On w Eberstadt stworzył niesamowity konkurs. Nie przewidział tylko jednego, ze oprócz umówionych kwot za start, jest też premia za rekordy, czy to mityngu, czy świata. Nie pamiętam już kwot, jakie wtedy były. Proszę mi wybaczyć, bo to nie jest żadna ucieczka. Nie były to jednak pieniądze typu 100 tysięcy dolarów (ok. 370 tysięcy złotych) od World Athletics za rekord świata w czasie mistrzostw świata, ale nie było też mało. Gość chciał się wywiązać i nie chciał, by pojawił się jakiś niesmak. Przez dwa lata wręczał mi, przy okazji naszych spotkań, po kilkaset marek. Aż się zapytał: chyba jesteśmy rozliczeni? Powiedziałem: no dobra, niech będzie.
Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport
Zobacz również:
- 81.91 m na oczach Pawła Fajdka. Niewiarygodny początek sezonu w rzucie młotem
- Chciała kończyć karierę, a po wielu latach poprawiła "życiówkę". Pokochała Polskę
- Zimowa kurtka i najlepszy wynik w Europie. Pia Skrzyszowska nabiera rozpędu
- Rekordzista Polski pokonany przez rodaka. Ależ konkurs, 86.12 m w Chorzowie


