Artur Gac, Interia: Od twojego bardzo słabego startu na MŚ w Eugene minęło już kilka dni, zatem chciałbym dowiedzieć się precyzyjniej, co nie zagrało. W pierwszych reakcjach, na gorąco, nie byłeś w stanie wskazać przyczyny, dlaczego przestałeś skakać wysoko. Wiesz już co konkretnie - wierzmy że chwilowo - się załamało? Piotr Lisek: - Wpierw chciałbym podziękować wam wszystkim, dziennikarzom i redaktorom, bo zawsze dajecie mi pozytywnego kopa, porównując mnie do "Mondo" Duplantisa, który jest rekordzistą świata. Mimo że są to zawsze trudne wywiady, to jest dla mnie wielkim komplementem, że nie porównujecie mnie do drugiego czy trzeciego zawodnika lub kogoś z Polski, tylko od razu do takiego asa. Ale wróćmy do pytania. - Faktycznie nie jest mi teraz łatwo być w czołówce, choć nie ukrywam, że forma jest, bo w tym sezonie już skoczyłem 5.80 m. Myślę, że to wynika również z tego, iż staraliśmy się na pewnym etapie kariery zmienić parę rzeczy, które może nie do końca wyszły. A konkretnie mówiąc, trochę zmieniliśmy bieganie, co może niekoniecznie wyszło nam na dobre. Jednak w pogoni za tym, żeby skakać jeszcze wyżej, być może zapatrzyliśmy się na coś, co nie do końca gra akurat przy moim typie skakania. Wiemy, że jestem zawodnikiem siłowym, dlatego trudno równać do zawodników o innych posturach. Nie ma co jednak ukrywać, że wynik 5.50 m to wysokość zdecydowanie poniżej moich możliwości. Powinienem skoczyć 5.75 m i to obudzony w nocy, bo byłem dobrze przygotowany. Nie mogę się tłumaczyć, wszystko to moja wina. Czasem gdzieś w wywiadzie powiem, że nie porozumiałem się z trenerem lub miałem trudniejszy okres, ale tym razem nie mogę zwalić winy na nikogo. To tylko wina Liska, tylko moja, że nie poradziłem sobie w eliminacjach, skacząc praktycznie najniżej w tym sezonie. Szkoda, że ten wynik wypadł akurat na mistrzostwach świata. Zwróciłeś uwagę na bieganie, które w pewnym momencie zaczęliśmy zmieniać. Tutaj diagnozujesz problem? - Ono też jest dobre... Właśnie trudno cokolwiek na ten temat powiedzieć, bo największą wartością, świadczącą o moim poziomie, są tyczki. Gdybym skakał na dużo miększych tyczkach niż te z moich najlepszych lat, to wiadomo by było, że jest jakiś problem. W tym sporcie chodzi o to, żeby chwycić tak bardzo twardą tyczkę, aby fizycznie dała radę wyrzucić cię na odpowiednią wysokość. A ja wciąż skaczę na tych twardych tyczkach, które pozwalają mi pofrunąć bardzo wysoko, a jednak gdzieś tego pułapu nie ma. Stąd to moje miotanie się w wywiadach, że nie wiem dlaczego jeszcze nie skaczę regularnie na poziomie 5.80-5.90 m, bo wszystko na treningach i po moim samopoczucie wskazuje, że powinienem lada dzień skoczyć wyżej. A dotknijmy tematu tyczek. Logika rzeczywiście wskazuje, że im twardsza tyczka, tym skakanie powinno być wyższe. Może jednak, paradoksalnie, recepta tkwiłaby w tym, żeby minimalnie zejść z twardością tyczki, przy jednocześnie takiej technice odbicia, aby sprężystość sprzętu jeszcze bardziej oddawała? - Niestety pewnych rzeczy nie przeskoczymy, czyli praw fizyki. Jeśli jest potrzebna dana giętkość tyczki do wyrzucenia kilograma na daną wysokość, to w sytuacji, gdy będzie mniej twarda, a "siądzie" na niej sporo kilogramów, wówczas fizycznie nie będzie w stanie optymalnie unieść ciężaru. Dlatego nie widzę zmian w tę stronę. Zacząłeś od tego, że pytania w kontekście Duplantisa, nawet po słabych startach, bardzo ci schlebiają... - Bo to jest niesamowite. Tak w miłym tonie, jak również w przypadku hejterskich komentarzy, gdy czytam, że "Mondo" jest mały i szybko, a ja wielki i wolny (uśmiech). Wcześniej nie porównywaliście mnie do Siergieja Bubki, tylko powiedzmy do, na przykład, Pawła Wojciechowskiego. Zmierzam do innego pytania. Gdy patrzysz na technikę Duplantisa oraz sprzęt, z jakiego ten młody gigant korzysta, to gdzie widzisz tę największą różnicę, która was dzieli? Czym w największym stopniu góruje nad tobą, gdzie jest ta przewaga, która wyniosła go na niebotyczny poziom? - Powiedziałbym, że szybkość na rozbiegu i umiejętność wykorzystania tyczki. Jednak, czy to zapytasz mnie, czy kogokolwiek innego, to każda osoba odpowie to samo: "Mondo" Duplantis to osoba, która urodziła się do tej konkurencji. W czymkolwiek innym mógłby być dobry, ale nie byłby już tak idealny jak w skoku o tyczce. Trafił po prostu ze wszystkim, co pozwala mu maksymalnie wykorzystywać sprzęt, który tak naprawdę między nami się nie różni. W samej tyczce nie doszukiwałbym się misteriów i tajemnicy. Jest w nim coś niesamowitego, co ciężko jest określić słowami. Jak sam patrzę na jego skoki, to ciężko jest nie otworzyć buzi z wrażenia. Ten facet wytycza nam nowe szlaki i ścieżki oraz nowy punkt widzenia. Kiedyś wszyscy zachwycaliśmy się techniką Bubki, która jest zupełnie inna niż Duplantisa i wszyscy chcieliśmy skakać jak Siergiej. Teraz jest era "Mondo" i wszyscy chcemy skakać jak on, a za jakiś czas może być era zawodnika "X" i wtedy wszyscy będą dążyli do nowego ideału. W gruncie rzeczy każdy z nas, z punktu widzenia oka siedzących w tym sporcie ludzi, skacze zupełnie inaczej. To też jest piękne, że możemy być tak różni, a wszyscy skakać na podobnym poziomie. Wiadomo, akurat ja dzisiaj nie, ale powiedzmy, że kiedyś rywalizowało się z najlepszymi i - mam nadzieję - będę także w przyszłości. Gdybyś dzisiaj był zawodnikiem na zupełnie innym etapie kariery, już nie tak ukształtowanym, to patrząc na Duplantisa, próbowałbyś naśladować wszystko to, co robi? - Też nie, musiałbym znaleźć siebie. Ja nigdy nie będę takiego wzrostu jak on. Nie chcę skłamać, ale nie ma chyba 180 cm (oficjalnie dane wskazują 181 cm - przyp.), a ja mam 194 cm. Taka różnica wzrostu wszystko psuje, już nie da się stosować takiej samej mechaniki skoku. Już nie ma mowy o tym, żeby patrzeć na niego i powtarzać jego ruchy. A jeśli bym to robił, to wyszłoby tak samo, jak ze śpiewaniem. Piosenkarz, który udaje kogoś, kim nie jest, zawsze będzie gorszą kopią. A tylko ktoś, kto w swojej naturze jest oryginalny, ma szansę na sukces. W trakcie mistrzostw przeglądałem wiele profili w mediach społecznościowych i wpadły mi w oko momenty rozprężenia, gdy na przykład jechałeś samochodem na fotelu pasażera, bawiąc się w fotoreportera. Czy dzisiaj masz poczucie, że być może na miejscu pojawiło się za dużo dodatkowych bodźców, a zabrakło jeszcze większej, bezpośredniej koncentracji wyłącznie na robocie? - Od razu odpowiem, że nie. Ja byłem tam dziewięć dni, a były też osoby, które przebywały niecały miesiąc. I teraz wyobraź sobie, że przez dziewięć dni musisz być skupiony tylko i wyłącznie na skakaniu. Czyli co, wychodzisz na śniadanie, idziesz na trening, później do łóżka, znów na trening, na obiad i do spania? To jest praktycznie gorsze niż więzienie. Umysł musi mieć bodźce, cieszyć się i reagować na niektóre rzeczy. Absolutnie zaprzeczam, wręcz mamy za mało takiego czasu, który możemy poświęcić na to, żeby się uśmiechnąć, odprężyć i złapać luz pomiędzy reżimem sportowym, który w takich miejscach, jak Stany Zjednoczone, był na bardzo wysokim poziomie. Musisz mi uwierzyć, że Lisek był w stu procentach profesjonalny, jak cała nasza kadra. Byłem na wielu takich imprezach i chyba nigdy nie widziałem takiej, na której naprawdę wszystkim zależało, aby dobrze wystartować. Mimo że, koniec końców, ta impreza była jedną z gorszych pod względem medalowym i awansów do finałów, to byliśmy w stu procentach skoncentrowali na sporcie. Jeśli czasami widzicie w mediach społecznościowych chwile rozprężenia, to są one też częścią naszego życia. Nie jesteśmy w więzieniu, potrzebujemy odetchnąć i złapać powietrza, co jest normalne. W mocnych słowach twój występ w Eugene i aktualne możliwości w rozmowie z TVP Sport ocenił nasz legendarny mistrz olimpijski z Moskwy, Władysław Kozakiewicz. Powiedział m.in. takie słowa: "To bolesna chwila. Nie miał siły nawiązać walki. Wszystko wskazuje na to, że to początek końca kariery Liska w skoku o tyczce". Ty już na swoim profilu na Facebooku zdążyłeś dość dosadnie odnieść się do tego wywiadu, twierdząc, iż "szkoda, że po prostu nie wie, o czym mówi". To była z twojej strony reakcja impulsywna, czy w pełni przemyślana? - Po pierwsze muszę zaznaczyć, że bardzo się lubimy z panem Władkiem i zawsze mamy dużo tematów do obgadania, jak tylko się spotkamy. Zresztą byliśmy podobnymi zawodnikami, jeśli chodzi o charakter. Często teraz słychać, że jeśli ktoś niżej skacze lub wolniej biega, to od razu ma kończyć karierę. A nie zawsze jest tak, że dana osoba, która wypowiada takie słowa, wie jak wyglądał trening oraz co dzieje się w życiu danego sportowca. Strasznie łatwo takie słowa wypowiedzieć, a są one bardzo krzywdzące dla sportowca. Gdy jest chwila dołka wtedy zawodnicy potrzebują raczej wsparcia, bo przecież i tak samym ze sobą jest im trudno wytrwać. Przecież sami mamy świadomość, gdy gorzej nam idzie i to już powoduje, że w głowie jest ciężko sobie poradzić. A trudno jest tym bardziej, gdy takie opinie wypowiada osoba, która jest dla nas ważna, jak właśnie Władek dla mnie. Co tu ukrywać, po prostu zrobiło mi się przykro, ale też wiem, że te słowa raczej wypłynęły z jego dobroci serca. Pewnie chciałby, żebym skakał jeszcze długo oraz wysoko i zapewne takie miał intencje, a nie chciał mi zrobić krzywdy lub wbić szpili. Z jednej strony mówisz, że osoba wypowiadająca te słowa nie wie, jak wyglądały treningi oraz co dzieje się w życiu danego sportowca, a z drugiej strony przyznajesz, że byłeś dobrze przygotowany, a winny jest tylko Piotr Lisek. - Ale czy jedno wyklucza drugie? Wiadomo, że każdy ma prawo do swojego zdania, ale akurat z tym naszej legendy ja się nie zgadzam. W związku z tym tak wyraziłem swoje uczucia oraz emocje. Chciałem tylko zwrócić uwagę na to, że łatwo rzuca się takimi frazesami i zdaniami, ale dla nas sportowców, którzy ciągle muszą się z tym zmagać, jest to trudne. Tak zupełnie szczerze: chodzą ci po głowie najczarniejsze myśli? - Żeby zakończyć karierę? Owszem, czy dzisiaj rozważasz ten krańcowy scenariusz. - Absolutnie o tym nie myślę. To znaczy zastanawiam się, jak to będzie po karierze, ale nie biorę pod uwagę takiej opcji, by miało to nastąpić przed igrzyskami w Paryżu. Gdybym widział na treningach, że naprawdę jest klapa ze zdrowiem, fizycznością, psychiką lub doszukałbym się innego, dużego minusa, który by mnie dyskwalifikował, wtedy może jeszcze... Zgoda, jestem na etapie, gdy nie jest mi łatwo w karierze sportowej, ale ja się nie poddaję. Będę walczył do końca, a widzę światełko w tunelu, które naprawdę jest dosyć duże, bo wiem, w jakim miejscu jestem na treningach. Dlatego nie wyobrażam sobie, by w takim momencie odpuścić to, co mam w życiu najpiękniejszego. Kocham to co robią i jest to, poza córką, moje największe szczęście. Wszystkim chciałbym tego życzyć, aby praca dawała tyle satysfakcji. A nie jest to częste, co widzę po swoich znajomych, którzy idą do normalnej pracy na przykład po latach zabawy na studiach i się męczą. A ja z jednej strony poświęciłem kawał prywatnego życia, ale znalazłem się w miejscu, którego wciąż nie chciałbym stracić. Zwłaszcza, że jeszcze wszyscy - mam nadzieję - będziemy się cieszyć z moich wysokich lotów i rywalizacji sportowej. Wywołałeś temat "więzienia", to pójdę za ciosem. W trakcie mistrzostw z waszego obozu napływały nie tylko wiadomości stricte sportowe. Bodaj jako pierwszy poruszenie rozkręcił Szymon Ziółkowski, trener Pawła Fajdka, który sfilmował warunki panujące w ośrodku uniwersyteckim w Seattle, gdzie kadra zamieszkała bezpośrednio przed MŚ. "No więzienie" - stwierdził na nagraniu. - Najgorszą osobę spytałeś o komentarz. Dlaczego? - Bo ja w ogóle nie mam z tym problemu. Na mistrzostwach świata byłem od tego, żeby godnie reprezentować kraj. A to, czy będę spał na takim, czy innym materacu lub łóżku, to mi kompletnie nie przeszkadza. Takie mamy realia i w takich trzeba walczyć. Jestem osobą, która stara się nigdy nie narzekać na takie prozaiczne kwestie, jak wygląd pomieszczenia, w którym ma spać (uśmiech). A późniejsze historie? Głośno było po wypowiedziach Adrianny Sułek, która stwierdziła, że działacze związku są jedynymi hamulcowymi jej kariery. A później była sprawa wokół sztafety mieszanej, gdy okazało się, że dopiero w ostatniej chwili zdano sobie sprawę ze zmiany przepisu, co pociągnęło za sobą zgrzyty i animozje. Rozumiem, że te wydarzenia do ciebie też docierały i wprowadzały niefajną atmosferę do grupy? - Nie ukrywam, że staram się mieć dobry kontakt ze wszystkim sportowcami. Wiadomo i tego nie ukrywajmy, że tym się żyje, tak samo, jak wy żyjecie takimi informacjami. Jest to niekorzystne dla reprezentacji, kiedy nie działamy wszyscy razem, a choćby nawet mały element się kłóci. Jednak przy takiej liczbie osób są to rzeczy normalne, że zawsze ktoś komuś nie przypasuje lub ktoś zawini. Ja absolutnie nie mam w tych sprawach żadnego stanowiska, nie jestem na tyle w temacie, żeby móc się wypowiedzieć. Jedyne co, to trochę przykro, że wszystko to ujrzało światło dzienne. Bo uważam, że nie są to aż tak duże afery, by nie można było ich załatwić w kuluarach. Później bez sensu są przepychanki pomiędzy związkiem i zawodnikiem, z niekorzyścią dla obu stron. A ty, choćby w trakcie trwania tych mistrzostw, też przerabiałeś sprawy, które cię bolały lub zdenerwowały, ale załatwiłeś je za zamkniętymi drzwiami? - Zawsze jest odmienność zdań, dlatego najważniejsze to zaakceptować tę różnorodność i umieć się dogadać. Są różne sytuacje, ja jestem zawodnikiem, który jeździ na mistrzostwa już od 2013 roku, więc przez ten czas sporo się działo. Nigdy nie było afery takiej, która by zaważyła na moim samopoczuciu psychicznym. Ale zdarzają się różne rzeczy i właśnie chodzi o to, żeby się dogadać i pokazać jedność. Sport to nie jest walka polityczna, z czego się cieszę, bo mam nadzieję, że jeszcze nie jest wykorzystywany w naszym trudnym położeniu, w jakim się znaleźliśmy (uśmiech). Cieszę się, że sport jest jeszcze wolny od tego wszystkiego i mam nadzieję, że ciągle krzepi naród. Dlatego nie są potrzebne afery zwłaszcza w takich ważnych momentach, jak mistrzostwa świata, gdzie wszyscy jesteśmy nastawieni na emocje, które powinny dawać siłę. Rozmawiał: Artur Gac