Ledwie tydzień temu Dominik Kopeć mógł czuć, że wielka forma przyszła w najbardziej właściwym momencie. W mityngu w Kuortane w biegu eliminacyjnym uzyskał czas 10,09 s, szybciej biegał tylko rok temu w Niemczech. A potrzebował szybkiego biegania, by wskoczyć do pociągu odjeżdżającego wkrótce do Paryża. Nie miał na tyle dobrego miejsca w rankingu olimpijskim, by być pewnym swego, a minimum zostało ustalone na 10,00 s - czyli tyle samo, ile wynosi długowieczny rekord Polski Mariana Woronina. A jednak 29-latek z Agrosu Zamość był przekonany, że jest w stanie zejść poniżej tego czasu, ale nawet gdyby ta sztuka się nie udała, mógł jeszcze wskoczyć na odpowiednią pozycję w rankingu World Athletics. Potrzebne było najlepiej złoto w mistrzostwach Polski, ale także czas w okolicach 10,10 s. Tak się nie stało. Dominik Kopeć nie miał siły, by przepychać się z wiatrem. Wielki pech wszystkich polskich sprinterów Sprinterzy są "skazani" na wiatr, zwłaszcza ci rywalizujący na 100 metrów. To jedna prosta, pogoda może pomóc, ale i mocno przeszkodzić. Jeśli wieje nie mocniej niż 2,0 m/s w plecy, wynik zostaje uznany za oficjalny w tabelce rekordów czy kwalifikacji. W przypadku wiatru w twarz takich granicznych wskaźników nie ma. Tymczasem gdy ośmiu najlepszych polskich sprinterów zaczęło w czwartek wieczorem walkę o medale mistrzostw Polski, siła wiatru wynosiła minus 2,6 m/s. Czyli w twarz. Przez taką ścianę ciężko się przedostać, Kopeć wygrał tytuł, ale w kiepskim czasie 10,63 s. To zaś sprawiło, że nie dostał zbyt wielu punktów rankingowych, nie wskoczył na miejsce dające awans na igrzyska. A przecież w marcu opuścił też halowe mistrzostwa świata - to efekt kontuzji mięśniowej, której doznał wcześniej w Toruniu. I jakby tego było mało, męska sztafeta 4x100 m była tą jedyną, która nie miała kwalifikacji olimpijskiej z rywalizacji na Bahamach. - Nie miałem siły przepychać się z tym wiatrem. Szkoda, bo jestem w formie - mówił Kopeć po finale MP, w rozmowie z Tomaszem Kalembą z Interii. Ostatnia szansa mistrza Polski. Fatalny zbieg okoliczności: nie ma kwalifikacji, jest kontuzja Okazało się, że postanowił jeszcze powalczyć o start w Paryżu, o swój olimpijski debiut. Choć, po dwóch wyczerpujących biegach w czwartek, wydawało się to mocno ryzykowne. kopeć, a wraz z nim wicemistrz Polski Oliwer Wdowik, zgłosili się do mityng w ramach Warszawskiej Ligi Lekkoatletycznej, który jest w oficjalnym kalendarzu, ale jako ten najniższej rangi. Samo zwycięstwo, nawet z rekordem życiowym, niewiele tu dawało. Kopeć musiał powalczyć o rekord Polski, uzyskać czas 10,00 s lub lepszy. W eliminacjach prowadził, gdy mniej więcej w połowie dystansu nagle zmienił krok, zwolnił, a później stanął. Doznał kontuzji mięśniowej, prawdopodobnie mięśnia dwugłowego uda, przekroczył linię mety po 25 sekundach. Wdowik wygrał w czasie 10.56 s, ale z biegu finałowego zrezygnował. Nie miało to już sensu. Dwa bardzo dobre występy Klaudii Wojtunik. Do minimum olimpijskiego trochę jednak zabrakło O osiągnięcie minimum w Warszawie walczyła w Warszawie także Klaudia Wojtunik, najbardziej pechowa z płotkarek w mistrzostwach Polski. Była niemal pewniaczką do srebrnego medalu, za Pią Skrzyszowską, ale popełniła fatalny błąd w eliminacjach, straciła szansę. Ona jest z kolei na granicy ranking olimpijskiego, może z niego wypaść. W stolicy chciała zmierzyć się z minimum, które World Athletics ustaliło na 12,77 s. Nie udało się, mimo dwóch równych biegów, praktycznie samotnych. Bo na torze miała tylko jedną rywalkę, Angelikę Majchrzak, biegającą o cztery sekundy wolniej. 12,93 s w "biegu eliminacyjnym", a później 12,94 s w "finale" to odpowiednio trzeci i czwarty czas 25-latki w karierze. Zarazem za mało na minimum. Wojtunik do niedzielnego wieczora będzie musiała drżeć o to, co zrobią w swoich mistrzostwach krajów czy mityngach inne płotkarki.