Maciej Słomiński, INTERIA: Czego życzyć sportsmenkom z okazji dnia kobiet? Anna Rogowska, rekordzistka Polski i brązowa medalistka olimpijska w skoku o tyczce: - Może większej obecności na szczytach sportowych i żebyśmy były bardziej doceniane? Ile było kobiet w dziesiątce plebiscytu "Przeglądu Sportowego"? Dwie. Iga Świątek wygrała, a Katarzyna Wasick była ósma. - Dwie to trochę mało, prawda? Mnie było przykro, że tak mało kobiet było w dziesiątce. Na niedawnych halowych mistrzostwach Europy w Stambule, Polska zdobyła siedem medali, z czego dopiero dwa ostatnie padły łupem mężczyzn, gdyby nie to byłyby same żeńskie. W polskiej lekkoatletyce to kobiety są górą. Jestem trenerką i widzę, że o wiele więcej dziewczyn przychodzi na zajęciach i to one mają lepsze predyspozycje do uprawiania naszego sportu. Ciężko panią złapać, dużo podróżujecie całą rodziną. - Lubimy podróżować. Gdy tylko wylądowaliśmy kilka dni temu po ostatnim wypadzie, dzieci od razu pytały, kiedy jedziemy na kolejne wakacje (śmiech). Dla mnie największą motywacją do kariery sportowca była możliwość podróży. Pochodzę z rodziny, której nie stać było na zagraniczne wojaże. Sport dał mi tę możliwość. To była motywacja, poza tym sport był i jest moją pasją. Pasja jest najważniejsza. Pani Ewa Kiczeli, moja pierwsza trenerka w SKLA Sopot, gdy jeszcze biegałam przez płotki, powtarzała, że jestem jej nadzieją olimpijską. Trafiłam na odpowiednią osobę, z pasją. Miałam szczęście do ludzi, których spotkałam na swojej drodze sportowej. Jak pani odebrała słowa młociarza Pawła Fajdka na Gali Mistrzów Sportu? - Poczuł się wyraźnie niedoceniony. Gdyby plebiscyt rozstrzygał się we wrześniu, Paweł byłby wyżej. To jest w ogóle bardzo przewrotne, trochę LA padła ofiarą własnego sukcesu. Wielu lekkoatletów zdobyło medale na mistrzostwach świata w Eugene, stąd ich głosy zostały rozbite. Sympatykom "królowej sportu" trudno było wybrać faworyta, tak dużo było medali. Jeśli plebiscyt miałby być sprawiedliwy, konkurencje olimpijskie powinny być wyżej punktowane. Może warto pomyśleć o zmianie formuły, a nawet nazwy, tak by był to plebiscyt nie na najlepszego, a najpopularniejszego sportowca? Jak pani odnajduje się w życiu po życiu sportowym? - Biegam amatorsko, to jest miłość na całe życie. Fajnie było zdobyć te wszystkie medale, żeby móc dziś trenować. Stać mnie finansowo, żeby być trenerem, nie ukrywajmy, że w Polsce to działalność niemal charytatywna. Mimo tego, że mam dwójkę małych dzieci cały czas funkcjonuje jako trenerka. Moje bliźniaki mają po 4,5 roku, myślę że z czasem moje zaangażowanie w sport będzie wzrastać. Podstawą w odnalezieniu się po życiu sportowym jest odpowiednie przygotowanie. Oczywiście czasem przygoda kończy się niespodziewanie np. przez kontuzję, ale jeśli kariera idzie jak należy, to każdy zdaje sobie sprawę, że kiedyś nadejdzie koniec. Wtedy można odpowiednio sobie wszystko poukładać w głowie. Jeszcze przed zakończeniem przygody na skoczni już działałam w programie Energa Athletic Cup. To pozwoliło płynnie przejść z roli sportowca na drogę trenerską. Byłam trenerką najlepszej zawodniczki w Polsce - Justyny Śmietanki. Później przyszedł etap dzieci, życie mnie hojnie obdarowało, bo aż podwójnie. Chłopcy mają bardzo dużo energii i są żywiołowi. Ciekawe po kim? - No tak, to chyba wina naszych genów (śmiech). Trzeba non stop organizować im czas poza przedszkolny. Dzisiaj przykładowo jadą z nami na trening, my do pracy, oni będą ćwiczyć po swojemu. Od małego przesiąkają światem sportowym, wiedzą czym z mężem się zajmujemy. Chce pani, żeby zostali sportowcami? - Próbujemy zaszczepić w nich miłość do sportu, oczywiście nic na siłę, nie chcemy planować im kariery sportowej. Nie jest wykluczone, że jeden czy drugi syn będą ćwiczyli lekkoatletykę czy inny sport, nie chcemy im niczego narzucać. Zwłaszcza, że wiemy czym to pachnie, to kawał ciężkiej roboty. Jeszcze nie wszystko rozumieją, ale orientują się kim byłam, jaką miałam karierę sportową. Monika Pyrek, pani wieloletnia rywalka mówiła, że na początku to ona pani pomagała w kwestiach menadżerskich, a potem to uczeń przerósł mistrza. Nawet w kwestiach macierzyńskich musiała ją pani przegonić. Ona ma dwójkę synów, a pani od razu urodziła bliźniaki. - Monika była moim wzorem oraz idolką. Gdy ja stawiałam pierwsze kroki na skoczni, ona już startowała na igrzyskach. Bardzo marzyłam, żeby na kolejnych igrzyskach również reprezentować Polskę i tak się stało, w Atenach zdobyłam medal. To ważne mieć taką osobę, która ciągnie cię do góry, mobilizuje i pokazuje drogę. Dosłownie i w przenośni wysoko postawiła mi poprzeczkę i bardzo mi pomogła na początkowym etapie kariery. Czy można powiedzieć, że po karierze sportowej uzupełniacie się z Moniką Pyrek? Ona zajmuje się szeroko pojętą rekreacją, a pani później trenuje z tymi, którzy przeszli szkoleniowe sito. - Pod wieloma względami jesteśmy bardzo do siebie podobne, a pod wieloma bardzo różne. Monika od strony trenerskiej nie czuje się mocna, zajmuje się bardziej stroną administracyjną. Mnie od samego początku bardzo interesowały tajniki treningu, pod tym względem się szybko rozwijałam. Dziś mogę się dzielić wiedzą i doświadczeniem, która sama jako zawodniczka przeżyłam. Na boisku czy hali zawsze czułam się lepiej niż w biurze i to mi zostało. Zarówno Monika jak i ja możemy wiele dać "królowej sportu". Jakie są pani cele trenerskie? Występ na igrzyskach olimpijskich jednej z pani zawodniczek - czy jest to realne? - Myślę, że tak. Trzeba pamiętać, że skok o tyczce to konkurencja bardzo wymagająca pod względem technicznym. Osoba, która chce osiągnąć sukces, musi posiadać talent nie tylko do sportu, ale również do pracy. Myślę, że ten drugi jest nawet istotniejszy, bo talent nie poparty pracą niewiele da. Przy odrobinie szczęścia mam nadzieję, że spotkam kiedyś osobę, która będzie bardzo chciała wejść na szczyt. Moja tajemnica sukcesu to treningi z Jackiem Torlińskim, który dziś jest moim mężem. Działaliśmy na jednej fali, mieliśmy jasno określone cele i nawzajem się wspieraliśmy. Moim największym marzeniem na dziś jest to, żeby moja zawodniczka poprawiła mój rekord Polski. Mam nadzieję, że stanie się to już niedługo. Czy relacja pani i trenera, a zarazem męża zmieniła się po zakończeniu kariery? - Trenowałam 20 lat i to się skończyło, dlatego z etapu, w którym Jacek był moim trenerem-mentorem staliśmy się partnerami. To jest kwestia doświadczenia i zupełnie innych potrzeb. Czasem śmiejemy się, że nasz największy sukces to to, że jesteśmy nadal ze sobą. Nasz układ był wyjątkowy, ciągnął nas w górę, ale bywał też bardzo trudny pod wieloma względami. Zawsze jednak byliśmy przyjaciółmi, rozmawialiśmy dużo ze sobą. Nie było sytuacji, że jedna strona była obrażona przez dzień, tydzień czy miesiąc, zawsze staraliśmy się rozmawiać konkretnie i rozwiązywać problemy. Jeśli sobie nie radziliśmy, prosiliśmy o pomoc z zewnątrz. Przez większość kariery pracowałam z psychologiem, on bardzo mnie wspierał, również bardzo mocno rozwinął mojego trenera. To była świetna współpraca, tylko na tym skorzystaliśmy jako trener i zawodnik, ale też jako ludzie. Można zaryzykować stwierdzenie, że pani mąż jest pani najlepszym przyjacielem? - Nic nie ujmując moim koleżankom - tak, mąż jest moim najlepszym przyjacielem. Jest pani spełniona w sporcie? - Nie mam na co narzekać, mam swój wyśniony medal olimpijski. Marzyłam, żeby pojechać na igrzyska, a byłam na trzech. Mając dzisiejsze doświadczenie na pewnych etapach kariery podejmowałabym inne decyzje, ale uczymy się przecież na swoich błędach. Nie da się stworzyć zawodnika jednocześnie młodego, a już doświadczonego. Chociaż nie, jest taki przykład - Armand Duplantis, jest bardzo młody, a już bardzo doświadczony. Nie osiągnęłabym tego samego nie ponosząc kilku porażek. Ukształtowały mnie one jako sportowca, ale też jako człowieka. Trafiła mi się bardzo mocna konkurentka z Rosji, Jelena Isinbajewa, którą trudno było przeskoczyć. Gdybym wskoczyła w dzisiejsze czasy, zapewne byłoby mi łatwiej, ale nie ma tego złego. Ona też otwierała pewne drzwi, pokazywała drogę. To była ogromna motywacja starać się ją ścigać, nie ma lepszej motywacji. Na arenie krajowej taką konkurencją była Monika Pyrek. Gdy nie ma konkurencji, człowiek się rozleniwia i osiada na laurach. Udało mi się mieć fajną karierę. Chociaż nie, wróć! Psycholog mówi, że "udało się" to jakby to zostało mi dane, a tak nie było. Moje sukcesy są wynikiem ciężkiej pracy, determinacji oraz coraz wyżej stawianej poprzeczki. A propos poprzeczki, czy w ramach zawodów "Tyczka na molo" w rodzinnym Sopocie skacze pani o tyczce? - Nie no w życiu! Już się naskakałam (śmiech). Maciej Słomiński, INTERIA