Sport pozostał całym jego życiem. Pracuje w klubie jako trener i w szkole jako nauczyciel, ale jego celem nie jest wychowanie przyszłych olimpijczyków, ale zarażenie dzieci ruchem. - Nie robię żadnej selekcji. Do mnie przychodzi młodzież, która chce się poruszać, ale nie musi być wybitna. Chcę zaszczepić miłość do ruchu, a nie do sportu zawodowego. Na pewno nazwisko trochę pomaga. Na dzieci oddziaływuje się poprzez rodziców i to oni mają na to wpływ, co ich podopieczny robi. A jak przychodzą i widzą, że w klubie pracuje ktoś znany, jest ich łatwiej namówić do pozostania - powiedział Maćkowiak. Do wspomnień związanych ze swoją karierę wraca chętnie i z niepokojem patrzy, co dzieje się obecnie w kadrze 400-metrowców. On sam może pochwalić się m.in. złotym (1999) i brązowym (1997) medalem MŚ. - W mojej ocenie obecnie problemem jest brak szkolenia centralnego. Dzisiaj młodzież jedzie na zgrupowanie ze swoim planem szkoleniowym. Kiedyś czegoś takiego nie było. Inna sprawa jest taka, że dla nas najważniejsza była praca i dążenie do wspólnie wyznaczonego celu. Dziś coś się osiąga i osiada się na laurach - ocenił. W męskiej kadrze 400 m od lat nie dzieje się dobrze. Indywidualnie ani w sztafecie zawodnicy nie są w stanie osiągnąć wyniku na poziomie chociażby europejskim. - Nami kierował mądry człowiek - trener Józef Lisowski. On nam powiedział: panowie, wy jako sztafeta jesteście w stanie osiągać sukcesy na arenie międzynarodowej, ale jako jednostki - nie istniejecie. Nie obraziliśmy się, tylko wzięliśmy to sobie głęboko do serca - zaznaczył Maćkowiak. Wspominał też, że żaden sukces nie pozwalał im zbaczać z obranego toru. - Siadaliśmy wszyscy razem i mówiliśmy sobie: to co osiągnęliśmy, to jest już historia. Interesuje nas przyszłość i omawialiśmy od razu kolejny cel. Nigdy nie celebrowaliśmy za bardzo, nigdy też się nie rozczulaliśmy nad sobą, że jesteśmy mistrzami Europy, czy świata. To jest tylko chwila, moment, a ważne jest to, co motywuje na przyszłość, by nadal się spełniać - podkreślił. O tym jak zgraną ekipą byli, świadczy chociażby fakt, że cyklicznie, co pięć lat dochodzi nadal do spotkań. - Na tę imprezkę zapraszani są wszyscy, którzy przewinęli się przez kadrę, nie tylko ci, co walczyli bezpośrednio o medale - podkreślił. Najfajniejsze wspomnienia ma nie te związane z rywalizacją, zawodami, podium. A te ze zgrupowań. - To była oczywiście ciężka harówka wymioty, zakwasy, bóle, dochodzenie do siebie, ale zawsze mieliśmy też czas na to, żeby coś pozwiedzać, pobawić się wtedy, kiedy było to możliwe i dozwolone. Właśnie za tym tęsknię. Nie rywalizacja, nie sukcesy, ale to, co działo się obok tego - powiedział. Z największym sentymentem wspomina obóz na południu Francji, był wtedy jeszcze typowym sprinterem. Rok 1990. - Byliśmy w małym miasteczku. Opiekowali się nami Polacy, którzy tam wyemigrowali. Wtedy zobaczyliśmy jak można żyć, jak można się bawić, cieszyć się. Może dlatego to tak pamiętam. Jechaliśmy tam 38 godzin samochodem, ale to było nieistotne. To był dla mnie nowy świat. U nas wszystko wtedy było w powijakach, a nasza wolność dopiero raczkowała - opowiadał.