Uczestnicy jubileuszu prześcigali się w anegdotach. Zebrani usłyszeli m.in. o zabranej przez złotą sztafetę kobiecą pałeczce i spalonym płaszczu trenera wicemistrzów olimpijskich 4x100 m.- Ta rocznica wpisuje się w obchody 95-lecia Polskiego Komitetu Olimpijskiego - zaznaczył, witając gości szef PKOl Andrzej Kraśnicki. Jak dodał, igrzyska z 1964 roku stanowiły połączenie tradycji z nowoczesnością i zostały zapamiętane z wielu powodów. - Pierwszy raz odbyła się transmisja w kolorowej telewizji, z wykorzystaniem satelity. W olimpiadzie wzięło udział ponad pięć tysięcy sportowców, którzy walczyli o medale w 19 dyscyplinach. Wśród nich było 144 Polaków. Zanotowano 37 rekordów świata i przyznano pierwszą nagrodę fair play - wyliczał. Kraśnicki zwrócił uwagę, że "Biało-czerwoni" wywalczyli w pierwszych igrzyskach przeprowadzonych w Azji 23 medale. Lepszym dorobkiem mogli pochwalić się tylko dwukrotnie - 26 krążków wywalczyli w Montrealu, a w Moskwie 32. Wśród zgromadzonych gości znalazł się m.in. Makoto Yamanaka z ambasady Japonii w Polsce, który zaznaczył, że za sześć lat Tokio ponownie będzie gospodarzem olimpijskich zmagań. - W ciągu 50 lat zarówno w Japonii, jak i w Polsce doszło do wielkich zmian, nastąpił olbrzymi postęp. Igrzyska w 1964 roku były symbolem zakończenia odbudowy zniszczonego podczas wojny miasta i jego drogi w stronę rozwoju - podsumował. Jego zdaniem impreza sprzed 50 lat przyczyniła się do narodzin wielu gwiazd sportu. Spośród Polaków wymienił przede wszystkim Irenę Szewińską (wówczas Kirszenstein), która trzykrotnie stawała w Tokio na podium (złoto w sztafecie 4x100, srebro w skoku w dal i na 200 m) oraz drużynę siatkarek, które wywalczyły brąz. - Japończycy oszaleli na ich punkcie. Można to porównać do tego, co działo się w Polsce, gdy w ubiegłym miesiącu mistrzostwo świata zdobyli siatkarze - ocenił. Wielu medalistów z 1964 roku podkreślało, jak wielkie wrażenie zrobiło na nich japońskie miasto i dostępność elektronicznego sprzętu. Podobne wrażenia mieli polscy dziennikarze, którzy obsługiwali tę imprezę. - Dla nas było to też zderzenie z inną rzeczywistością. Zobaczyliśmy kamery, podczas gdy sami dysponowaliśmy tylko maszyną do dzielenia papieru. Zupełne inne były też warunki pracy przedstawicieli mediów. Mogliśmy poruszać się po wszystkich obiektach, zaglądać za kulisy, co dziś jest niewyobrażalne - wspominał Tadeusz Olszański. Najwięcej czasu poświęcono na rozmowę z obecnymi w stolicy sprinterkami ze złotej sztafety 4x100, które ustanowiły wówczas rekord świata. Irena Szewińska opowiadała o długiej podróży, którą musieli przebyć polscy sportowcy w drodze do Tokio oraz o zasadach funkcjonujących w wiosce olimpijskiej. - Lecieliśmy nad biegunem północnym. To było coś pięknego. Sama podróż trwała kilka dni. Moja mama specjalnie kupiła na raty telewizor, by oglądać moje starty. W wiosce była specjalna strefa dla zawodniczek. Te mogły poruszać się wszędzie, ale mężczyźni nie mieli prawa wstępu na teren przeznaczony dla pań - relacjonowała z uśmiechem. Jej koleżanka ze sztafety Ewa Kłobukowska, która w biegu na 200 m wywalczyła brąz, dodała, że nieraz wybierały się razem na wycieczki po mieście. Drugiego dnia po przybyciu na miejsce przekonały się zaś o tym, że dla Japończyków najważniejsza jest punktualność. - Zaspałyśmy trochę, a śniadanie było do godz. 10. Przyszłyśmy kilka minut po tej godzinie i zostałyśmy głodne, bo nie robiono wyjątków - opowiadała. Kłobukowska była bohaterką jednej z cieszących się największym zainteresowaniem anegdot. Trener sprinterek Andrzej Piotrowski przywiózł bowiem na środowe spotkanie pałeczkę, którą lekkoatletka wzięła po wywalczeniu w Tokio złotego medalu. Szkoleniowiec przechowywał ją 50 lat. - Walka o nią była naprawdę ciężka. Tłumaczyłam Japończykom, że jest ona nawet ważniejsza niż krążek. Oni się uśmiechali, kiwali głowami, ale i tak wyciągali po nią rękę. Odwróciłam się więc i szybko uciekłam - wspominała. Cenny przedmiot - tak jak i brązowy krążek wywalczony przez Ryszarda Zuba z drużyną szablistów - trafił tego dnia do Muzeum Sportu w Warszawie. Również w ekipie sprinterów nie brakowało wesołych opowieści. - Nasz trener miał bardzo podniszczony płaszcz. Wymusiliśmy na nim, by - jeśli zdobędziemy medal - pozwolił sobie kupić nowy. Dzień po zdobyciu krążka spaliliśmy stare okrycie na placu, w towarzystwie miejscowych strażaków - zaznaczył Marian Dudziak. Postać szkoleniowca przewijała się też w relacjach bokserów. Brązowy medalista w wadze lekkośredniej Józef Grzesiak wspominał reakcję słynnego Feliksa Stamma, gdy w decydującej o tytule w wadze półśredniej walce Marian Kasprzyk złamał kciuk. - Spytał go, którą rękę ma uszkodzoną. Marian odpowiedział, że prawą, na to trener "to bij lewą" - dodał Grzesiak. Wówczas polscy bokserzy stanowili ścisłą światową czołówkę, co potwierdził Kasprzyk. - Łatwiej było wówczas zdobyć złoty medal olimpijski niż mistrzostwo Polski - ocenił.