Takiej rozmowy, jak ta przeprowadzona z panem Romanem Korbanem w połowie 2022 roku, długo nie zapomnę. Było coś niesamowitego w tym, że oto człowiek, który już wtedy miał 95 lat, był pełen życia i planów. To była taka dawka pozytywnej energii, że przez kolejne miesiące "ładowałem" się wszystkim tym, co usłyszałem od naszego byłego biegacza. Był wówczas w Polsce, w swojej Gdyni, gdzie sam wybrał się w długą podróż samolotem z Australii, która od 1981 roku była jego domem. Szykował się do napisania książki, a w zasadzie poprawienia wydanej wiele lat wcześniej "Australia. Ziemia obiecana czy pułapka?", wznowił naukę języka ukraińskiego, a nawet snuł wizje, jak by to było wspaniale, gdyby w Trójmieście miał mieszkanie na najwyższej kondygnacji z tarasem... Roman Korban: Tu jest jego ziemia i tutaj chce spocząć Jedyne, na co utyskiwał, to choroba zawodowa, czyli w jego przypadku ból stóp. Ta dolegliwość zmusiła go - notabene wykształconego rehabilitanta - do poruszania się przy pomocy kul. - Zanim położę się na witomińskim cmentarzu, muszę poprawić tę historię, mając zapełnione półki bardzo wartościową bibliografią. Dlatego, panie kochany, postanowiłem tak: dopóki nie napiszę tej książki, żadnego umierania - mówił mi z uśmiechem dziarski pan Roman, zarażając swoim niespożytym optymizmem i planami. Urodzonemu w 1927 roku w Nadwórnej na Huculszczyźnie Korbanowi, który w młodym wieku doświadczył tułaczki, a sam o sobie mówił, że należał do pokolenia zgnojonego przez wojnę, niestety nie dane już będzie zrealizować tych wielkich planów. Odszedł zasłużony człowiek, który w czasie wojny działał w partyzantce. Zanim przez przypadek został lekkoatletą, w dzielnicy nędzy przy ulicy Montwiłła Mireckiego 2 w Gdyni brał udział w pierwszych biegach ulicznych, a nagrodą były... dropsy owocowe. - Ich smak pamiętam do dzisiaj - mówił mi, a mnie ogarniało nieopisane uczucie. Jego życiowym startem był udział w igrzyskach olimpijskich w Helsinkach w 1952 roku w rywalizacji na 800 m. 25-latek został wysłany do Finlandii z gruźlicą, gdzie chory i ze zszarganych zdrowiem ze względu na warunki, w jakich dorastał, odpadł w eliminacjach. - Oczywiście bez gruźlicy trochę lepiej bym się spisał, ale na pewno nie było mnie stać, aby dojść do finału i powalczyć o najwyższe miejsca. Po prostu warunki, w jakich dorastałem jako biegacz, tę szansę przekreśliły - mówił z nostalgią, ale bez pretensji w stronę kogokolwiek. Nawet lekarzy, zwracając uwagę na ówczesną biedę i brak lekarstw. Mówił mi, mimo wielkich planów, że tu jest jego ziemia i tutaj chce spocząć. "Kiedyś muszę się położyć w nowym, podziemnym mieszkaniu na Witominie". Jego prochy w to miejsce wiecznego spoczynku złożyła synowa Jolanta, która w ostatnich kilku latach, a zwłaszcza miesiącach przed śmiercią, wzięła na siebie w Australii ciężar opieki nad tatą męża. - Pogrzeb jako taki odbył się w Australii, ale chcieliśmy spełnić wolę teścia, tutaj chciał spocząć. Dlatego przywiozłam jego prochy do rodzinnego grobu w Gdyni i je złożyłam. Uroczystość była bardzo kameralna, niewiele osób brało w niej udział - przekazała mi pani Jolanta, którą przez przyjaciółkę rodziny poprosiłem o telefon, jeśli będzie miała życzenie podzielić się informacjami. Od śmierci pana Romana do tej uroczystości w Polsce minęły ponad cztery miesiące. Pierwszą, obiektywną trudnością, były skomplikowane procedury z przewiezieniem prochów zmarłego. - To sprawy mocno wymagające, oczywiście wszystko można przebrnąć, ale jest dużo papierkowej roboty wokół tego. Wszędzie wymagane są pieczątki, poświadczenia i tłumaczenia. Załatwianie zajęło mi w sumie miesiąc czasu, ale jakoś to przebrnęłam i zrobiliśmy tak, jak sobie życzył - opowiada pani Jolanta, która w Polsce pozostanie do 20 czerwca, a później wraca na Antypody. Synowa Jolanta spełniła ostatnią wolę swojego teścia. Prochy na Witominie Od pani Jolanty dowiadujemy się, że około pół roku przed śmiercią pan Roman mocno podupadł na zdrowiu. - Doznał zatoru w tym samym miejscu, co poprzednio, tylko tym razem był on mocniejszy. I już nie wrócił do siebie. To znaczy fizyczne siły jeszcze na chwilę odzyskał, ale głowa już nie była taka sama. Nie był w stanie mieszkać sam ani z naszą pomocą, więc ostatnie prawie pół roku spędził w polskim domu opieki w Australii. A jeszcze zanim tam trafił, leżał w szpitalu, już tam 24 godziny na dobę ktoś musiał być blisko niego - opowiada synowa. Niewykluczone, że w tamtym czasie w organizmie pana Romana mógł wystąpić mini udar, bo choć na początku forma nestora wyglądała naprawdę dobrze i rokowała bardzo optymistycznie, nastąpiło gwałtowne pogorszenie. - Na koniec właściwie już sam się zagłodził, nie chcąc przyjmować posiłków, ani pić. Nic. Koniec był przygnębiający. W mózgu zachodzą takie zmiany związane z demencją, że tracimy kontrolę nad taką osobą. Było to dla mnie zupełnie szokujące, że nie jest się w stanie pomóc takiemu człowiekowi. Jeździliśmy do niego prawie codziennie, ale byliśmy bezsilni. Po prostu dzień po dniu przygasał... - wyznała pani Jolanta, przyznając, że wzięła na siebie spory ciężar opieki nad teściem. I w ostatnich latach to ona była tą osobą, która spędzała z nim najwięcej czasu. - Jego syn Janek pracował, a ja nie, więc było to dla mnie naturalne. Poza tym mnie chyba było łatwiej to zrobić, bo jednak inne są emocje syna z ojcem, a inne synowej. Trzeba powiedzieć, że teść nie był łatwym człowiekiem. Raczej bardzo samodzielnym, wiedział czego chce i trudno było na niego wpłynąć z czymkolwiek. Ale w ostatnich latach jakoś nam się udawało, że mogłam mu pomóc na tyle, ile trzeba, a jednocześnie za dużo nie wchodzić w jego ogródek. Gdy jednak był już w szpitalu, jeździłam do niego codziennie. I cieszę się, że na koniec mogłam przywieźć jego prochy tutaj, gdzie chciał się znaleźć - podsumowała synowa. Artur Gac