W rywalizacji na 1500 m rozegrano cztery biegi eliminacyjne - z każdego awansowały po trzy najlepsze zawodniczki. Nie było żadnego "małego q", jak na innych dystansach, czyli awansu z czasem. Taktyka była więc różna - pierwszy bieg był zaskakująco wolny, drugi zaś, z udziałem Lizakowskiej, piekielnie szybki. Weronika Lizakowska zaryzykowała, zaczęła bardzo mocno. Chciała powtórzyć wynik sprzed czterech tygodni Siedem i pół okrążenia to dystans w hali, podczas którego nie jest łatwo realizować jedną taktykę. Weronika Lizakowska, wicemistrzyni Polski z Torunia na 1500 m, podjęła zaskakującą decyzję: poprowadziła stawkę kandydatek do występu w finale. Po drugim okrążeniu zaatakowały ją już Brytyjka Georgia Bell i Australijka Linden Hall. Tempo było bardzo szybkie, przecież chwilę wcześniej znakomita Etiopka Freweyni Hailu, wicemistrzyni świata sprzed dwóch lat z Belgradu na 800 m, wygrała pierwszy bieg eliminacyjny w czasie powyżej 4 minut i 12 sekund. Teraz zapowiadało się na rezultat o wiele, wiele lepszy. Pech Polki polegał na tym, że w jej rywalizacji nie było żadnej gwiazdy, która od razu objęłaby prowadzenie i nie pozwoliła nikomu innemu na harce. Lizakowska straciła po 400 metrach pierwsze miejsce, ale biegła jeszcze na trzeciej pozycji. Ostatniej dającej awans, więc trochę niebezpiecznej. Na 600 m przed końcem na wyprzedzenie Polki zdecydowała się Belgijka Elise Vanderelst. Próbowała po zewnętrznej, nie dała rady - Lizakowska przyspieszyła. I nasza zawodniczka dużo za to zapłaciła - gdy reszta stawki wrzuciła tempo niemal sprinterskie, ona nie miała już sił. Była daleko, gdy Amerykanka Nikki Hiltz mijała na ostatnim metrze Bell - obie uzyskały czasy nieco powyżej 4 minut i 4 sekund. Polka swój rekord życiowy pobiła niecały miesiąc temu, dziś tamto 4:05.16 dałoby jej awans do finału mistrzostw świata. Tyle że pobiegła o ponad pięć sekund wolniej, wpadła na metę jako szósta. I żałowała tego, bo liczyła na występ wśród najlepszych 12 biegaczek świata. - Czułam, że brakowało mocy. Próbowałam walczyć z całych sił, ale zabrakło, dużo zabrakło. Jest mi przykro - mówiła później w TVP Sport. Marzy jednak o tym, by latem pobiec w finale mistrzostw Europy w Rzymie, a później w olimpijskich zmaganiach w Paryżu. Wkurzenie Martyny Galant sięgało zenitu. Czwarte miejsce, które niczego nie dało Martyna Galant, mistrzyni Polski z Torunia, wystąpiła w ostatnim biegu eliminacyjnym. Ona też na początku prowadziła, zaczęła na wewnętrznym torze, szybko ruszyła. I dobrze było mniej więcej do 650. metra, gdy straciła trzecią pozycję. Dość szybko zrobił się bieg dwóch różnych prędkości: najpierw stawka czterech zawodniczek, później długa przerwa - i trzy kolejne, z Polką na końcu. Zawodniczka OŚ AZS Poznań przyspieszyła jednak na ostatnim okrążeniu, minęła Rumunkę i Włoszkę, ale wciąż traciła trzy sekundy do czterech rywalek. Ostatecznie skończyła czwarta, z kiepskim czasem 4:15.57, do awansu zabrakły ponad cztery sekundy. Wyprzedziła Irlandkę Sarah Healy, która prowadziła na 100 metrów przed metą, ale tuż przed kreską upadła. Była załamana, ale też i Polka się nie cieszyła. - Było OK, ale czegoś zabrakło. Żeby nie przeklinać, powiem tylko, że jestem wkurzona. Nie chce mi się nawet rozmawiać o tym, chyba muszę ochłonąć - mówiła po chwili przed kamerą TVP Sport. - Wiem, że jestem świetnie przygotowana do tego sezonu halowego, ale nie mogę się sprzedać. Nie wiem, dlaczego. Ale to tylko hala, największe cele przede mną - zapowiedziała.