- Coś takiego zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu. W swojej karierze złamałem z 7-8 tyczek, w tym trzy w ostatnim miesiącu. Nie wiem, jak to jest możliwe, czy to zrządzenie losu, czy ktoś złośliwie nimi rzucił na lotnisku - powiedział jedyny na świecie tyczkarz, który w tym sezonie uzyskał wynik sześciu metrów. W środę Lisek ma wsiąść do samolotu do Belgradu. W stolicy Serbii w piątek ma walczyć o medal halowych mistrzostw Europy. - W pierwszej chwili z trenerem Marcinem Szczepańskim pomyśleliśmy, że to koniec. Później jednak na spokojnie to przeanalizowałem. Jestem w życiowej formie, chcę walczyć. Nie poddam się tak łatwo - podkreślił. Zawodnik OSOT Szczecin jest zaskoczony, że w ciągu miesiąca złamał aż trzy tyczki. Tym bardziej, że sprzęt jest specjalnie dla niego zrobiony. - Chciałbym to podkreślić, żeby za chwilę nie było komentarzy, iż jestem najcięższym zawodnikiem i tyczki nie wytrzymują. One są produkowane w USA specjalnie na moje parametry, więc tu naprawdę nie chodzi o wagę. Najgorsze, że straciłem dwie najważniejsze dla mnie tyczki - wspomniał. Najpierw - w styczniu - w trakcie treningu pękła ta, od której brązowy medalista mistrzostw świata zawsze zaczynał konkurs. W Zweibruecken złamała się ta, na której poprawił rekord Polski i uzyskał 6 metrów. - A w poniedziałek straciłem tę, która była na wysokości między 5,70 a 5,80. To jest prawdziwy pech. W komplecie jest zawsze osiem tyczek, a ja trzech najważniejszych nie mam. Jakoś w Belgradzie sobie poradzę. Moja żona Ola przywiozła mi ze Szczecina mój stary komplet, a trzy pożyczę od Pawła Wojciechowskiego. Problem w tym, że na każdej inaczej się skacze. To trochę jak z butami - niby ten sam rozmiar, a jednak każdą parę trochę inaczej się nosi - powiedział Lisek. Koszt jednej tyczki to kwota ok. 4,5 tys. zł. Produkowane są w USA na specjalne zamówienie i trwa to ok. dwóch miesięcy. - Z reguły dostaję sprzęt od Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Oni mi bardzo pomagają, ale czasami zdarza się też tak, że muszę wyłożyć to z własnej kieszeni. Nie mam pretensji, bo wydatki są różne, ale łatwo obliczyć ile kosztuje jeden komplet - dodał czwarty zawodnik ostatnich igrzysk. W poniedziałkowym, ale i sobotnim wypadku Lisek miał sporo szczęścia. - Oczywiście teraz boli. Na szczęście była to ostatnia technika, jaką zaplanowaliśmy przed startem w Belgradzie. Ręka nie jest złamana, ale jest spuchnięta. W momencie jak pęka tyczka, to siła oddziaływania wynosi ok. 300 kg, więc różnie mogło się skończyć. Najbardziej boli między palcem wskazującym, a kciukiem, czyli w miejscu, gdzie kładzie się tyczkę. Teraz ręka jest obandażowana, a fizjoterapeuta położył też specjalną maść. Zobaczymy co będzie we wtorek, ale nie wyobrażam sobie nie polecieć do Serbii. Tylko dziękuję Bogu, że nie doszło do pęknięcia skóry i nie zrobiła się jakaś dziura - przyznał. Lisek ocenia, że w Belgradzie na złoty medal będzie trzeba skoczyć 5,80. - Wiem, że mnie na to stać, ale mam nadzieję, że jestem też na tyle doświadczonym tyczkarzem, że sobie poradzę z innym sprzętem i presją. Takie sprawy niestety siedzą w głowie i to jest trochę jak wkładanie ręki w ogień. Przecież nie mogę mieć pewności, że jak znowu podejdę do skoku, nic się nie stanie, a przecież Paweł Wojciechowski po takim wydarzeniu miał złamaną kość jarzmową - przypomniał mistrz Polski. Po poniedziałkowym złamaniu tyczki, podjął się kolejnej próby. - Właśnie na przełamanie. Adrenalina była wysoka, wtedy nie odczuwa się bólu. Najgorsze by było, jakbym się z tym przespał, bo wtedy człowiek zaczyna się mocniej zastanawiać i przychodzą do głowy różne rzeczy. Mam tylko nadzieję, że limit pecha już wyczerpałem - podkreślił. Lisek to jeden z kandydatów do medalu w HME w Belgradzie. Polska reprezentacja liczy 34 zawodników i zawodniczek.