Mistrz globu z Daegu (2011) ma obecnie trzeci w tym roku wynik na świecie - 5,76. Najważniejszymi imprezami sezonu 2014 będą dla lekkoatletów halowe mistrzostwa świata w Sopocie (7-9 marca) oraz mistrzostwa Europy w Zurychu (12-17 sierpnia). Czy dla pana również? Paweł Wojciechowski: Na pewno to są bardzo ważne i prestiżowe zawody, ale ja nie zakładam sobie jakichś specjalnych celów. Moim głównym jest medal olimpijski. Jedna szansa, podczas igrzysk w Londynie, już mi uciekła z powodu kontuzji. Następna nadarzy się w 2016 roku w Rio de Janeiro i chciałbym ją wykorzystać. W grudniu 2011 roku doznał pan urazu kości jarzmowej. Kolejna kontuzja odniesiona w lecie 2012 spowodowała, że sezon olimpijski miał pan nieudany, a w minionym roku nie wystartował w żadnych zawodach. Ten rozpoczął pan obiecująco. - Chciałem zobaczyć, w którym jestem miejscu i pokusić się o minimum na mistrzostwa świata w Sopocie. Marzyłem, żeby mój powrót do rywalizacji był udany i jednocześnie mocno w to wierzyłem. Udało się, nabrałem pewności siebie. Sam sobie dałem pewien znak. Teraz najważniejszą sprawą jest ustabilizowanie się na dobrej wysokości. Takie mityngi jak Pedro's Cup są specyficzne. Głośna widownia, klaszcząca przy pomocy różnych przyborów, głośna muzyka, wodzireje. Lubi pan imprezy w stylu show? - Owszem, bo przecież sportu nie uprawiam tylko dla siebie. Jego nieodłącznym elementem są kibice. Lubię takie zawody, gdzie ludzie są blisko mnie. Na trybunach stadionów siedzą z konieczności dalej ode mnie. Bardzo mile wspominam konkursy "na ulicy". 1 czerwca 2008 roku w Żarach wynikiem 5,51 poprawiłem rekord Polski juniorów, a 15 sierpnia 2011 w Szczecinie ustanowiłem absolutny rekord kraju, skacząc 5,91. Poprzedni był gorszy o 1 centymetr i od 1988 roku należał do Mirosława Chmary. Popiera pan zatem takie uliczne imprezy? - Jak najbardziej. Trzeba wychodzić do ludzi, pozyskiwać nowych kibiców. To jest świetna promocja nie tylko danej konkurencji, ale lekkoatletyki, a także sportu w ogóle. Ta forma zawodów jest również ważna w przypadku dzieci, młodzieży, bo może szybciej ich zachęcić do przyjścia na zajęcia i podjęcia treningów. Bywają jednak trudne chwile, gdy przytrafi się kontuzja, a są one bardziej bolesne, jeśli trzeba się zmagać z urazem przez wiele miesięcy, jak w pana przypadku. Nie przyszła panu do głowy myśl, dam sobie spokój, kończę z tyczką, jest tyle innych, równie przyjemnych zajęć. - Absolutnie. Kocham to co robię i chcę pozostać przy tyczce tak długo, jak tylko się da. Natomiast nie ukrywam, że było mi ciężko. Mam za sobą bolesne miesiące. Cierpiałem bardzo, gdy patrzyłem jak skaczą moi koledzy, rywale. Czekałem jednak cierpliwie i wierzyłem, że do nich dołączę. Najważniejsze, że uniknąłem operacji. W jednym z wywiadów wspomniał pan o popełnionych błędach, które wydłużyły proces leczenia. - Nie chcę już wracać do tego w szczegółach. Mam za sobą zarówno błędne diagnozy, jak i nieodpowiednie próby leczenia. Szukając przyczyny, błądzono po omacku. Wszyscy skupiali się na bolącym kolanie, a problem tkwił poza nim. Czy dziś może pan stwierdzić, że jest całkowicie zdrowy, wyleczony? - Tak, poznałem już dobrze swój organizm, który dziś nie sygnalizuje mi żółtym światełkiem, abym zwrócił na coś uwagę. Pali się zielone i pracuję osiem godzin dziennie, czasami i więcej. Ale moje zajęcia są mniej intensywne i - co ciekawe - nie wykonuję treningu siłowego, a mimo to czuję się silniejszy, dużo żywszy i mam lepsze czucie. Powiada pan osiem godzin dziennie, czasami więcej? - Trenuję po trzy i pół godziny przed południem oraz po południu, do tego dochodzą jeszcze inne zajęcia, odnowa biologiczna, a także żołnierskie obowiązki wynikające ze służby w Wojskowym Zespole Sportowym w jednostce 1515. Do tego dochodzą jeszcze studia. Jestem na drugim roku wychowania fizycznego Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy. Zbliżają się igrzyska w Soczi. Znajdzie pan czas, aby chociaż trzymać kciuki za polskich olimpijczyków? - Oczywiście! Jestem sportowcem i kibicem. Na pewno będę oglądał biegi narciarskie z udziałem Justyny Kowalczyk, skoki narciarskie, nasze łyżwiarki i będę się denerwował, przeżywał. Nie da się inaczej. Co pan powie na kontuzję Kowalczyk? - Wierzę, że w przypadku Justyny, która jest tytanem pracy, ta dolegliwość nie wpłynie na spadek formy, chociaż - przyznam - sytuacja jest trudna, bo może zakłócić BPS, czyli bezpośrednie przygotowanie startowe. Najważniejsze jest w głowie - Justyna musi wierzyć, że nic się nie stało i zostanie mistrzynią olimpijską.