Na początku październiku przeszedł pan zabieg barku. Ta operacja była konieczna? Paweł Fajdek: Niestety była. Bark mi dokuczał nawet w codziennym życiu, nie było mowy o normalnym rzucaniu młotem. Nie miałem tego luzu i zasięgu, który jest tak potrzebny. Nie było po prostu komfortu pracy. Teraz powoli wracam do treningów, ale na razie jeszcze bez rzucania. W zeszłym roku przygotowania do sezonu zacząłem w połowie listopada, więc nie jestem jakoś mocno opóźniony. Pytanie, czy będę mógł od 1 grudnia już wszystko wykonywać. Odpoczął pan trochę? - Psychicznie na pewno, bo już mi brakuje treningów i rzucania. Fizycznie z kolei nie do końca. Nie byłem na żadnych wakacjach, bo musiałem poddać się zabiegowi. Było też wiele zajęć pozasportowych. Pojeździłem sporo, spędziłem czas z rodziną. Ma pan nowy tatuaż... - Zgadza się. Postanowiliśmy z moją drugą połówką wytatuować sobie imię naszej córeczki. Na cześć dzidziusia. W połowie listopada IAAF zawiesił federację rosyjską za zorganizowany system dopingu. Nie wiadomo, czy lekkoatleci tego kraju będą mogli wystąpić w przyszłorocznych igrzyskach. Jest pan zaskoczony takim obrotem spraw? - Nieszczególnie. To nie jest tak, że dwie osoby potajemnie brały doping. Tam działał cały system. O tym wiedzieli wszyscy. To, że ucierpi teraz na tym dwóch czy trzech czystych sportowców, to jest ich problem. Już zresztą pojawił się pomysł, by mogli startować pod flagą olimpijską. Zobaczymy, jak się to skończy. Prawda jest taka, że ci, co chcą rywalizować, nie mogą unikać kontroli. Niech nie zamykają się w ośrodkach, gdzie nie ma żadnej możliwości przyjazdu. Niech trenują tam, gdzie kontrola zawsze może przyjechać. Jeżeli będzie nagonka i wszyscy będą poddawani badaniom dwa, trzy razy w miesiącu, a kary zostaną zaostrzone, to żaden sportowiec, który choć trochę myśli, nie weźmie niczego niedozwolonego. To tylko problem Rosji? - Wiadomo, że nie. Bodajże przed dwoma laty w drużynowych mistrzostwach Europy w Brunszwiku połowa reprezentacji Turcji była na dopingu. To była jakaś paranoja. Trzeba po prostu uszczelnić ten system. Trudno teraz powiedzieć, kto ma dowodzić tym wszystkim, bo przecież teoretycznie każdy może wziąć łapówkę. Może wyjściem byłoby, gdyby krajowe agencje antydopingowe miały prawo badać także zagranicznych sportowców, przebywających na zgrupowaniach w danym państwie. Wtedy może byłoby łatwiej. Ile razy był pan badany w tym roku? - Nie liczyłem tego, ale pewnie z 25, w tym raz już po zakończeniu sezonu. Pobierano mi próbki na każdych zawodach za granicą i często też w Polsce. To jest męczące, ale trzeba się do tego przyzwyczaić. Pana droga do Rio jest na pewno ustalona. Jak zatem będzie wyglądać? - Do 10 grudnia będziemy w Spale. Od stycznia do marca lecimy w ciepłe klimaty. Do Portugalii i RPA. Zobaczymy, jaka będzie pogoda w kwietniu. Jeśli w Polsce będzie w miarę dobra, to pewnie potrenujemy w Spale. Nie startujemy w tym sezonie w zimowym Pucharze Europy, bo odbywa się w Rumunii, więc nie ma sensu tam jechać. I tak był to tylko przerywnik w treningach, więc bez wielkiego znaczenia szkoleniowego. Czyli idziecie z trenerem przetartym szlakiem? - Można tak powiedzieć. Nie będzie eksperymentów, nowych miejsc. W RPA nie byliśmy w zeszłym roku, bo wtedy wybraliśmy się do Argentyny. Stęskniłem się za Afryką. Brakuje mi jej. Był pomysł, by polecieć do USA, ale odłożyliśmy to na późniejsze lata. Nie chodzi bowiem o to, by dziewczyny latały po sklepach, a ja, żebym jeździł do Las Vegas. Trzeba się skupić na treningu. Co jest takiego w RPA, że tylu lekkoatletów tam tak lubi latać na zgrupowania? - Dla mnie najważniejsze jest to, że bardzo szybko się... wysypiam. Uwielbiam spać, a tam, jakimś dziwnym trafem, po sześciu, siedmiu godzinach jestem wypoczęty. Mój organizm bardzo szybko się regeneruje. Nie wiem, skąd się to bierze, ale to bardzo dobre. Żywność jest też inna i to mięso, jakie możemy zjeść, jest trochę lepsze niż w Polsce. Spodziewa się pan, że w roku olimpijskim może dojść do niespodzianek i ktoś znienacka wyskoczy? - To nie jest takie łatwe. Da się oczywiście poprawić o kilka metrów w ciągu roku, ale zależy na jakim poziomie. Jeśli mówimy tu o rzutach na odległość 75-79 metrów, to oczywiście, ale nie ponad 80 metrów. Do tego trzeba wykonać ogrom pracy, a organizm musi być wytrzymały. Jedyny, który może zaskoczyć, to Brytyjczyk Nick Miller i może Wojciech Nowicki, jeśli mocno potrenuje. Ile rzutów panu zostało do Rio? - Oj nie wiem. Nie liczę tego nigdy, a jednocześnie w ubiegłym sezonie zaprzeczałem sam sobie. Było czasami tak, że na treningu oddawałem jedynie sześć prób, bo po prostu było za dobrze i nie chciałem niczego zepsuć. Teraz już nie patrzę na ilość, ale na długość i jakość. Obserwujemy na spokojnie, gdzie jest jakiś błąd i próbujemy go razem z trenerem Czesławem Cybulskim skorygować. Ważne, by nie zrobić sobie krzywdy. Czasami robiłem minimalny trening, a wyszło całkiem nieźle. W dalszym ciągu będę dbał przede wszystkim o zdrowie, a trening będzie rzetelny, ale z umiarem. Jak znosi pan aklimatyzację lecąc na zachód? W marcu to przetestowaliście, bo polecieliście na zgrupowanie do Argentyny. - Nie mam z tym żadnych problemów. Podróż oczywiście była długa, ale nie ma co narzekać. Na mnie zbyt dużego wpływu zmiana stref czasowych nie ma. Oczywiście wiadomo, że nie przylecę do Rio de Janeiro na dwa dni przed startem, ale też żadnego obozu aklimatyzacyjnego nie planujemy. Mówił pan wielokrotnie, że nie lubi przylatywać na zawody dużo wcześniej, ale to są igrzyska olimpijskie, więc może trzeba będzie. Rzut młotem mężczyzn będzie pod koniec imprezy. Chce pan uczestniczyć w ceremonii otwarcia? - Nie, aż tak wcześnie nie chcę przylatywać. Może będę na zakończeniu, ale na otwarciu raczej nie. Nie jest to dla mnie jakieś szczególnie atrakcyjne. Jadę tam do pracy, a nie się bawić. Przyjazd będę odciągać, ile się da, ale też nie zaryzykuję, by dotrzeć na ostatnią chwilę, bo wtedy różnie bywa. Wydaje mi się, że tydzień przed startem trzeba się zameldować w Rio. Na początku lipca są mistrzostwa Europy w Amsterdamie. Planuje pan start? - Jak najbardziej. Potraktuję je jak zwykły mityng, ale na pewno pojadę. Medal zawsze fajnie mieć. Popełniliśmy ten błąd cztery lata temu, kiedy odpuściłem rywalizację w Helsinkach, by skupić się na przygotowaniach do igrzysk w Londynie i wiadomo jak wyszło... W ostatnim czasie wstrząsające wydarzenia dzieją się w Paryżu. Ataki terrorystyczne sparaliżowały też wydarzenia sportowe, a przecież igrzyska to doskonały czas do zamachu. Na obiektach nie tylko są zawodnicy, ale też oficjele. Nie obawia się pan, że w Rio de Janeiro może być pod tym względem też niebezpiecznie? - Nie wydaje mi się, że terroryści będą chcieli się pojawić w Rio de Janeiro. Generalnie wszyscy wiedzą, jak jest niebezpiecznie w Brazylii. Tam wojsko jest cały czas na ulicach. Nie wiem zatem, czy tam by się odnaleźli. Wydaje mi się, że takich obaw nie powinniśmy mieć.