Interia: 9 sierpnia, na Memoriale Janusza Kusocińskiego w Szczecinie, dwukrotnie poprawiał pan rekord Polski. Wynik 83,93 m robi wrażenie. Paweł Fajdek: - Wiadomo, że od bardzo dawna nikt nie rzucał tak daleko. Już zeszłoroczny wynik był naprawdę bardzo dobry, a w tym roku udało się już poprawić rekord Polski dwukrotnie i naprawdę jestem z tego bardzo zadowolony. Tym bardziej, że nie było to moim celem na ten start. Zrezygnował pan z piątej i szóstej kolejki rzutów. Nie czuł pan pokusy, by spróbować przekroczyć granicę 84 metrów? - Nie, ja myślę, że "co ma wisieć, nie utonie". Ja mam w planach rzucać o wiele dalej niż 84 metry. Na pewno gdzieś tam w głowie to było, ale nie czułem się na siłach, żeby jeszcze dołożyć na tych zawodach. Oddałem cztery mocne rzuty. Po pierwszym rzucie stwierdziłem, że oddam jeszcze maksymalnie dwa, skusiłem się na cztery. Próbowałem jeszcze troszkę dołożyć, ale za bardzo chciałem i to już nie miało sensu. W tym sezonie jest pan zdecydowanym liderem list światowych. To właśnie do pana należy dziewięć najlepszych rezultatów na świecie. Co więcej, tylko pan rzucał ponad 80 metrów. Wydaje się zatem, że złoto w Pekinie to tylko formalność. - Nie no, aż tak, to nie. To jest rzut młotem i dużo warunków wpływa na wynik. Samopoczucie, pogoda, jakość sprzętu. Już bywało w tym sezonie, że mieliśmy różne przypadki na startach i było ciężko, ale akurat ja sobie radziłem z tym najlepiej. To jest sport. Nie ma murowanych faworytów, każdy może dać plamę. Tak samo jak Krisztian Pars, który dwa lata temu wygrywał ze mną na każdych zawodach, a przegrał właśnie na mistrzostwach świata. W zeszłym roku na mistrzostwach Europy w Zurychu zajął pan drugie miejsce. Krisztian Pars uzyskał 82,69m i pokonał pana o 62cm. W tym roku nie wydaje się, by było go stać na tak daleki rzut. - To już jest daleko. Na pewno widać, że on bardzo chce, że bardzo ciąży na nim, to że jeszcze nie pokonał granicy 80 metrów. Było to widać chociażby na Festiwalu Rzutów we Władysławowie, gdzie się bardzo zbliżył do tej granicy. Brakło mu tylko dziewięciu centymetrów. Na pewno w Pekinie będzie dobrze przygotowany, ale ja muszę robić swoje. Czy ktoś oprócz Parsa może panu zagrozić? - Wydaje mi się, że do walki o złoto, to jest tak naprawdę tylko on. Na pewno więcej kandydatów jest do brązowego medalu, gdzie tak naprawdę więcej jest zawodników w granicach 78, 79 metrów, a to powinno dać spokojnie medal. W walce o złoto, tak naprawdę, to sytuacja się zawęża do naszej dwójki. Czy odczuwa pan stres przed Pekinem? W Londynie chyba pana pokonał. - To zupełnie dwa inne sezony, zupełnie inna sytuacja. Dużo więcej doświadczenia. Największym rywalem będę sam dla siebie, bo chodzi o "poskładanie się" dobrze technicznie do tego startu i dobre nastawienie. Nastawienie mam, na technikę też na razie jakoś szczególnie nie mogę narzekać, mimo że do doskonałości jeszcze trochę brakuje. Kwalifikacje do konkursu rzutu młotem rozpoczną się 22 sierpnia. Pierwsza grupa zawodników zaczyna o godzinie 9.30 czasu lokalnego, a druga o 10.55. Nie są to chyba dla pana najlepsze godziny do rozgrywania zawodów? - Tak wcześnie jeszcze nie startowałem. No trudno, to są tylko eliminacje. Tam mamy tylko za zadanie zaliczać rzuty. Pierwszy bądź drugi rzut powinien spokojnie dać mi już kwalifikację do finału. Patrząc na poziom rzutu młotem w tym roku, nie powinno być to jakoś strasznie daleko. Jakby w pierwszej próbie się nie udało, to w drugiej nie powinno być już z tym problemu. Mimo tego, że godzina będzie wczesno-poranna, a nawet nocna, patrząc na czas polski, to nie powinno być problemu. Ale nie spóźni się pan na zawody? - Wydaje mi się, że nie. Na pewno będzie czuwało nade mną kilka osób. Trening młociarzy kojarzy się z niezliczoną ilością godzin spędzonych na siłowni. Jak wygląda trening młociarza na najwyższym poziomie? - Ja myślę, że to zależy od planu treningowego. Patrząc na innych zawodników, to faktycznie dużo czasu spędzają na siłowni, ale my postawiliśmy bardziej na rzuty i doskonalenie techniki. Siłownia jest dodatkowym treningiem. Nie ma co narzekać. Teraz to już trening nie jest trudny. W tym momencie są ostatnie szlify przed mistrzostwami świata, więc te treningi są w miarę krótkie i jest cały czas łapanie świeżości i doskonalenie techniki. Najgorzej jest oczywiście jesienią i zimą. Wtedy oprócz dużej ilości rzutów, są jeszcze długie treningi siłowe i wtedy człowiek naprawdę ma dosyć. Staje się pan coraz bardziej rozpoznawalny. Lubi pan popularność? - Mi to nie przeszkadza. Wiadomo, że jak wyniki idą do przodu, to popularność i rozpoznawalność też rośnie. Wydaje mi się, że czasami jest to większy problem dla osób, które gdzieś w danym momencie się ze mną znajdują, jak rodzina czy znajomi. Niekiedy ktoś niespodziewanie przerywa nam rozmowę czy stara się gdzieś wtrącić. Dla mnie to już jest normalne, ale inni potrafią się trochę krępować. Rzuca pan w okularach. Soczewki nie byłyby wygodniejsze? - Nie, nie lubię soczewek. Źle się czuję bez okularów. Raz w życiu startowałem w soczewkach i miałem z nimi problem, bo mi się odklejały, mimo że nic na to wcześniej nie wskazywało, bo normalnie w nich chodziłem. Podczas zawodów jest to problem. Jakbym nie daj Boże zgubił, to... wolę nie ryzykować. Okulary bardzo lubię i nigdy z nich nie zrezygnuję. Kiedy zaczął pan trenować lekkoatletykę? - W pierwszej klasie gimnazjum bodajże. Już nie pamiętam ile ma się wtedy lat. 13, 14... Kiedy zdecydował się pan na rzut młotem? Bo chyba nie wyglądało to tak, że od razu wziął pan młot i zaczął rzucać? - Właśnie tak to mniej więcej wyglądało. Najbardziej mi się to spodobało i stwierdziłem, że będę się tym zajmował. Jak widać "miałem nosa". Czy nie myślał Pan nad innymi konkurencjami? - Nie. Warunki mam idealne akurat do tej. Do kuli jestem za niski, do dysku tak samo, do oszczepu... wydaje mi się, że też bym nie dał rady. Rzut młotem jest jednak dla mnie i bardzo się cieszę. To prawda, że lubi sobie pan pospać? - Tak, tak, zdecydowanie! Jakby można było sen nazwać hobby, to by to było na pewno na pierwszym miejscu. Niestety, jest to w pewnym stopniu marnowanie czasu, ale przy ciężkich treningach jest to naprawdę zbawienne, jeżeli człowiek potrafi się położyć w ciągu dnia i pospać sobie czy zrobić drzemkę. To naprawdę pomaga przy regeneracji. Ma pan jakąś specjalną dietę? - Nie. My jesteśmy akurat tymi szczęśliwcami, którzy nie muszą patrzeć na wagę. Wszystko da się skontrolować. Większość zachcianek jakie mamy, jeśli chodzi o kulinaria, jesteśmy sobie w stanie spełnić. Jak się pan czuje w roli ojca? - Super sprawa. Wydaje mi się, że to zrozumieć mogą tylko rodzice. Jak już mówiłem, lubię spać, a niekiedy trzeba wstać w nocy, dać odpocząć swojej drugiej połowie i zająć się dzieckiem. Nie sprawia mi to jednak problemu i robię to z uśmiechem na twarzy. Tak naprawdę to dopiero początek, bo dziecko nie wymaga wcale tak dużo uwagi. Większość czasu śpi, a jak się źle czuje, to marudzi, ale nigdzie nie pójdzie, nie raczkuje, nie ucieknie. Jest to jeszcze ten etap, gdzie większość swojego czasu dziecko spędza w łóżeczku. Czyli najgorsze jeszcze przed panem? - Najgorsze lub najlepsze, zobaczymy. Wszystko jest przede mną. Rozmawiał Patryk Bora