Jeszcze nie zaczął się sezon, a pan już straszy rywali - trzykrotnie przekraczając 80 m w Miami Hurricane Alumni i rzucając 83 m podczas nieoficjalnych zawodów w Bradenton na Florydzie. Już teraz chciał pan pokazać konkurentom, że w roku mistrzostw świata obrońca tytułu jest bardzo mocny? Paweł Fajdek: Od jakiegoś czasu dość regularnie przekraczam granicę 80 metrów, a w tym roku udało się to zrobić szybciej niż zazwyczaj. Jestem bardzo zadowolony z takiego początku. To może być bowiem zwiastun dobrego sezonu i potwierdzenie, że przygotowania idą w dobrym kierunku. Oba starty były bardzo przyjemne, a 83 metry nawet mnie trochę zaskoczyło... Mistrzostwa świata w Londynie jednak dopiero za trzy miesiące (4-13 sierpnia) i w takich przypadkach kibice martwią się, czy wysoka forma nie przyszła zbyt wcześnie? - Nikt nie powiedział, że uzyskałem już swój najlepszy wynik w sezonie i nie będę rzucał dalej. Tak dobry rezultat wynikał m.in. z... przerwy w treningach. Miałem trochę problemów z plecami, przez tydzień odpuściłem zajęcia i na zawodach przyszła świeżość. Do wyniku z Bradenton podchodzę jednak ze spokojem, bo cały czas jesteśmy w trakcie przygotowań. Właściwy sezon startowy zacznę w sobotę na zawodach w Kielcach. Na moje oko pierwszych ciekawych rezultatów mogę spodziewać się w czerwcu w Memoriale Janusza Kusocińskiego w Szczecinie. Tam zawsze startuje mi się dobrze i dla mnie będzie to pierwszy realny sprawdzian tegorocznych możliwości. Przed sezonem zaszło u pana kilka istotnych zmian. Najważniejsza to powrót do trenerki Jolanty Kumor, która namówiła pana do uprawiania lekkoatletyki. Rozstanie po latach współpracy z Czesławem Cybulskim było dobrą decyzją? - Nie rozpatruję tego w kategoriach dobrej lub złej zmiany. Pewne decyzje trzeba było podjąć i tak się stało. Obecna sytuacja nie jest dla mnie czymś nowym. Dobrze się w niej odnalazłem, bo planowałem to od dawna. Jak widać po pierwszych rezultatach, treningi idą w dobrym kierunku. Czuję, że nie straciłem na jakości, co potwierdzają rzuty za granicę 80 m. Dobrze się dogadujemy i wspieramy. Nie jest trochę tak, że to pan - jako uczeń, który przerósł mistrza - w tym teamie szkoleniowym jest kapitanem i ustala reguły? - Współpracujemy na zasadzie partnerstwa. Nie ma osoby, która dowodzi. Jestem w grupie trzech zawodników, w której każdy jest na innym poziomie i walczy o inne cele. Trener zaś jest w tym zespole spoiwem. Przyznam, że takiego komfortu pracy jeszcze nie miałem zarówno jeśli chodzi o zgrupowania, treningi, jak i czas między nimi. Mamy świetny team, wspierający się z każdej strony. To wymarzona grupa, w jakiej zawsze chciałem trenować. Do sezonu przygotowywał się pan na Florydzie, a nie w Kalifornii, gdzie zimą trenuje większość lekkoatletów z Polski. Dlaczego wybrał pan ten kierunek? - Bo zawsze byłem trochę... inny. A tak poważnie, wynikało to z komfortu pracy. W przeszłości bywaliśmy na obozach w Portugalii, gdzie do koła była kolejka 12 zawodników. Takie treningi nie były dobre dla żadnego z nas. Dlatego teraz skorzystaliśmy z możliwości wyjazdu do Bradenton, gdzie mieliśmy świetne warunki. Trenowaliśmy w najdroższym liceum na świecie - IMG Academy, a rozmach tamtejszej bazy sportowej zadziwiał na każdym kroku. Udało się zobaczyć Miami Beach albo słynną bazę statków kosmicznych i centrum NASA na Przylądku Canaveral? - Na przylądek mieliśmy za daleko. Zwiedziliśmy za to Miami przy okazji zawodów i była to świetna odskocznia od monotonii treningów. Zobaczyliśmy życie miejscowych, które wygląda, jak w bajce. Byliśmy też na plaży, wykąpaliśmy się w oceanie. To naprawdę przepiękne miejsce. Dzięki wyjazdowi na Florydę uniknął pan też wplątania w aferę alkoholową z udziałem polskich lekkoatletów w ośrodku treningowym Chula Vista w Kalifornii, która zostawiła rysę na wizerunku reprezentacji. - Czas tej afery przeminął i nie ma już co do tego wracać. Najważniejsze, że wszystko zostało wyjaśnione, a teraz każdy zapewne skupia się już na startach. Ja też. Zimą zmienił pan nie tylko sztab szkoleniowy, ale też miejsce zamieszkania - z Poznania na Żarowo. Bliskość rodziny pomaga czy może absorbuje zbyt wiele uwagi taty dwuletniej Laili? - Jako rodzic nie mogę narzekać, bo moje dziecko nie jest aż tak absorbujące. Teraz co prawda przechodzi bunt dwulatka, ale i tak jestem bardzo szczęśliwy, że w czasie sezonu, między startami, będę w domu. Dla mnie to ogromna oszczędność czasu, bo teraz często spędzałem go w podróży do i z Poznania. Będę bliżej żony i dziecka, brata czy rodziców. Tak sobie kiedyś to wymarzyłem i teraz wszystko udało się fajnie poukładać. Jakie jest pana zdanie w toczącej się dyskusji na temat pomysłu Europejskiego Stowarzyszenia Lekkoatletycznego (EA) o unieważnieniu najlepszych wyników uzyskanych przed 2005 rokiem? - Jestem za. Nieustannie walczę o poprawienie najlepszych rezultatów i fajnie byłoby mieć dodatkową motywację. W mojej konkurencji rekord Rosjanina Jurija Siedycha ma już jednak 31 lat i jest wynikiem kosmicznym (86,74 m - przyp. red). W dziesiątce najlepszych osiągnięć są też wyniki zawodników, jak choćby Białorusinów, złapanych na dopingu, ale na innych zawodach. Uważam, że jeśli walczymy o oczyszczenie dobrego imienia lekkoatletyki, osoby stosujące niedozwolone wspomaganie automatycznie powinny tracić też swoje rekordy. Poza aspektem moralnym, że nie powinny być uznawane wyniki, które są w jakikolwiek sposób podejrzane, pomysł EA dałby lekkoatletyce nowy impuls. Innym sposobem na zwiększenie atrakcyjności rzutu młotem, bez karania kogokolwiek, mogłaby być zmiana parametrów - skrócenie linki o centymetr czy dodanie paru gramów do kuli. Tak zrobiono przecież w rzucie oszczepem. W tej chwili można w ogóle marzyć o poprawienie rekordu Siedycha, który jest o blisko trzy metry lepszy od pańskiego rekordu Polski (83,93 m)? - Nie powiem, że jest on nie do osiągnięcia, bo to będzie można ocenić, jak zakończę karierę. Żeby jednak włączyć się w walkę o ten rekord przygotowania do sezonu muszą przebiec perfekcyjnie i w pełni zdrowia. Wtedy rzutów na 83 m na tym etapie nie można by jeszcze uznawać za zwiastun formy. Uważam, że jest to w moim zasięgu i kiedyś taką próbę podejmę. Może już w przyszłym roku, przy okazji mistrzostw Europy. Z optymizmem patrzy pan w przyszłość, co oznacza, że niepowodzenie w igrzyskach w Rio de Janeiro to już zamknięty rozdział w karierze? - Dla mnie tak, ale dla niektórych chyba jeszcze nie. To już jest jednak historia. Nawet gdybym wygrał, nie miałoby wpływu na kolejne sezony. Każdy z nich to nowy etap. To, co było wcześniej nie ma znaczenia. Trochę czasu zajęło mi, żeby sobie z tym poradzić i do dziś, jak spojrzę na wyniki z Rio, jest we mnie żal. Nie znalazłem się w finale, ale dzięki temu Dilszod Nazarow z Tadżykistanu napisał piękną historię zdobywając pierwsze olimpijskie złoto dla swojego kraju i został bohaterem narodowym. Jakie wnioski można wyciągnąć z takiej surowej lekcji? - Że nie ma w sporcie nic pewnego. I jest to lekcja nie tylko dla mnie, ale dla wszystkich. Nie ma zawodników, którzy przed zawodami są stuprocentowymi kandydatami do zwycięstwa. To jest tylko sport i przekonałem się o tym kilka razy. Może dlatego było mi łatwiej otrząsnąć się po Rio. To chyba przed Londynem nie obieca pan trzeciego z rzędu złota mistrzostw świata? - Kto stanie na najwyższym stopniu podium okaże się 11 sierpnia. Ja jak zawsze będę robił wszystko, żeby osiągnąć sukces i jak najlepiej przygotować się do najważniejszej imprezy w tym roku. Rozmawiał: Bartłomiej Pawlak