Z ubiegłorocznych mistrzostw świata pod dachem, które odbyły się w stolicy Kataru, polscy lekkoatleci przywieźli dwa brązowe medale: Adam Kszczot na 800 m i Anna Rogowska w skoku o tyczce. Czy w Stambule dorobek będzie większy? Paweł Czapiewski: Na pewno, a w najgorszym przypadku taki sam, ale w zestawie dwóch medali, które powinni wywalczyć Adam Kszczot i Marcin Lewandowski, jeden będzie złoty. Będę zdziwiony, jak ich nie zdobędą. Adam ma najlepszy w tym sezonie czas na świecie - 1.44,57, a Marcin trzeci - 1.45,41. Obaj pokazali w mityngach, że są mocni. Tylko przypadek, pech, może sprawić, że któryś z nich nie stanie na podium. Cztery lata temu Czapiewski zniknął z lekkoatletycznej sceny. Co się z panem działo przez ten okres? - Sezon olimpijski przed Pekinem miał być przełomowy. Byłem w życiowej formie. Nie wyszło... Miał na to wpływ splot wielu czynników. Dwie setne sekundy zabrakło mi do minimum. Rok później przesadziłem z treningiem i uciekła motywacja. Postanowiłem odpuścić dwa sezony. Teraz - po dwóch latach hibernacji - chcę wrócić. Jak wyjdzie, zobaczymy. Na razie z miesiąca na miesiąc jest lepiej. W jakim punkcie przygotowań jest pan obecnie? - W mojej karierze często się zdarzało, że wynik powstawał z... niczego. W ciągu tygodnia wszystko się odmieniało. Nie jestem typem zawodnika, który powoli poprawia się wynikowo. Skok i po wszystkim. Dlatego do końca będę walczył o wyjazd do Londynu. Karierę zakończę dopiero wtedy, jak stracę szansę na igrzyska. Czyli występ nad Tamizą będzie pana ostatnim w karierze? - Gdyby udało się coś tam nabiegać, to nie wiem. Moim celem jest zakończenie kariery właśnie w 2012 roku. Idealnie byłoby, gdyby stało się to w Londynie. Ma pan pieniądze na przygotowania? - Jestem teraz biegaczem-amatorem. Trenuję za swoje pieniądze. Nie osiągam żadnych korzyści materialnych z tego tytułu, że jestem lekkoatletą, ale chcę sobie udowodnić, że jeszcze mogę... W moim życiu wszystko działo się na ostatnią chwilę. Kiedy miałem jakąś tolerancję czasową i wiedziałem, że nie muszę, wtedy nie potrafiłem się zmobilizować. Myślę, że mój organizm tak samo działa. Teraz już wie, że nie ma odwrotu i w końcu coś się stanie. Nie ma pan wrażenia, że świat uciekł? Został poprawiony rekord świata na 800 m. W Polsce też przybyło konkurentów, pojawili się Lewandowski i Kszczot... - Od wielu lat sprawa wygląda tak samo. Zdaję sobie sprawę, że moje szanse nie są zbyt duże, ale wyższe od zera. To mi wystarcza. Niektórzy się śmieją, jak mówię o moim starcie w Londynie. Najpierw musi pan nie tylko osiągnąć minimum (1.45,60), ale wywalczyć miejsce w reprezentacji. Oprócz Lewandowskiego i Kszczota, jest jeszcze kilku zawodników, którzy też mają takie marzenia jak pan. - Tak się nietypowo złożyło, że w ubiegłym roku aż trzech zawodników osiągnęło wskaźnik PZLA i nie było wśród nich mnie. Odbieram to w kategorii zdarzenia losowego. Oni zupełnie inaczej trenują i nie można mówić w tym przypadku o myśli szkoleniowej. To są trzy oddzielne historie. Jak mam jechać na igrzyska z wysokimi celami, to muszę sobie poradzić na krajowym podwórku. Znam smak czasu minuta 45 sekund. W karierze biegałem około 20 razy szybciej, więc to nie jest moje bajdurzenie o planach. Pana celem numer jeden jest wyjazd na igrzyska. A co potem? - Nie, nie. Celem jest medal olimpijski. Nie chcę być kogutem myślącym o niedzieli. Jak już człowiek dostanie się do tej maszyny losującej, to może się wiele wydarzyć. Najpierw trzeba jednak pojechać do Londynu, co w moim przypadku jest równie trudne. Traktuję ten sezon jako symboliczne zakończenie kariery i chciałbym móc powiedzieć, że nie był to produkt karieropodobny. Myślał pan o wydłużeniu dystansu? - Nigdy. 1500 m zaliczam już do sportów ekstremalnych. Urodziłem się, by biegać 800 metrów. I ani jednego więcej. Współpracuje pan nadal z trenerem Zbigniewem Królem? - Jeszcze mnie toleruje, za co mu bardzo dziękuję. Obecnie trenuję w Krakowie, potem będzie Spała, a w kwietniu Font Romeu. Przez ostatnie trzy lata nie jeździłem w góry. Teraz mam nadzieję, że będzie to dla mnie duży bodziec.