Jak wielka zapaść dotknęła lekką atletykę, pokazuje nie tylko liczba medali. W Paryżu był tylko jeden - Natalii Kaczmarek na 400 metrów, a trzy lata temu Tokio aż dziewięć. Przed igrzyskami każdy ze sportowców (nie tylko lekkoatletów), jak mantrę podkreślał, że to najważniejsze zawody w ich karierze, spełnienie marzeń i po to trenowali cały życie. Spodziewałem się więc, że będą "wychodzić z siebie", bić rekordy, sprawiać niespodzianki, zaskakiwać i trzymałem za to kciuki. I co? To najczęściej jednak nas zaskakiwano. Pozostając przy lekkoatletyce na palcach jednej ręki można policzyć do ilu finałów dostali się Polacy - rzut młotem (kobiety i mężczyźni), rzut oszczepem kobiet, 400 m kobiet, 1500 m kobiet i sztafeta mieszana. Jeszcze mniej palców potrzeba, by policzyć, kto przynajmniej ustanowił swój najlepszy wynik w sezonie - Ewa Swoboda (100 m), Justyna Święty-Ersetic (400 m), Maria Andrejczyk (oszczep) i Adrianna Sułek-Schubert (siedmiobój). A nie mówiąc już o rekordzie życiowym - to udało się tylko Klaudii Kazimierskiej (1500 m) czy rekordzie Polski - Weronika Lizakowska (1500 m). I to koniec osiągnięć polskich lekkoatletów. Wielu z reprezentantów Polski szorowało po dnie lub blisko już w eliminacjach. Nie będę ich wymieniał, oni doskonale wiedzą. Osobnym przypadkiem był Paweł Fajdek, który przyznał, że "był zbyt dobrze przygotowany" i dlatego - jak rozumiem - nie było medalu, a piąte miejsce. Można by powiedzieć, że po prostu było aż za dobrze. Pływanie? Tu było jeszcze gorzej, choć nadziei na medale właściwie nie było. Problemem dla zdecydowanej większości Polaków, było dostanie się nawet do półfinału. Dwa finały, w których Krzysztof Chmielewski był czwarty (200 m delfinem), a Katarzyna Wasick piąta (50 m dowolnym) to cały dorobek pływaków. Gdyby Jan Kałusowski popłynął tak szybko, jak w czerwcu podczas mistrzostw Europy, kiedy pobił rekord Polski, byłby na granicy finału. Niestety na igrzyskach popłynął prawie sekundę wolniej. Nikomu z biało-czerwonych w Paryżu nie udało ustanowić nowego rekordu naszego kraju. W Tokio pozytywnych niespodzianek nie brakowało - wystarczy przypomnieć złoto sztafety mieszanej, triumf Dawida Tomali czy brąz Patyka Dobka. Teraz częściej trzeba było przełknąć gorzką pigułkę porażki polskich faworytów - np. w judo, zapasach, kajakach czy wioślarstwie. A gdy nawet udało się pokonać teoretycznie lepszego rywala, to i tak czegoś w kolejnej walce do medalu zabrakło. Właściwie jedyną niespodziankę in plus sprawiła Julia Szeremeta w boksie. A w ostatnim dni igrzysk Daria Pikulik zrobiła to, o czym pisałem wyżej. Właśnie wyszła z siebie, zrobiła co w jej mocy, postawiła wszystko na jedną kartę i po koncertowej jeździe z siódmego miejsca awansowała na podium. Brawo, o to właśnie chodziło!. Do tego po 48 latach medal zdobyli siatkarze, ale oni od lat są w światowej czołówce i w końcu zdjęli "klątwę ćwierćfinału", a mecz ze Stanami Zjednoczonymi to dla polskiego kibica wydarzenie do zapamiętania na całe życie. Brak postępu wielu zawodników Przy okazji igrzysk dowiedzieliśmy się, jaki bałagan panuje w niektórych krajowych związkach. Pytanie w ilu jeszcze. Kolarze w końcu podnieśli głowy (szkoda, że dopiero po porażce na torze). Krzysztof Maksel wprost powiedział, że działacze "zabili ten sport", a siostry Pikulik (siódme miejsce w madisonie) stwierdziły, że same płaciły za zgrupowanie. "Nie mieliśmy rowerów, nie mieliśmy nic. Kombinezony dostałyśmy dzień przed startem. Także to nie jest nasza wina. Walczyłyśmy do końca." Z kolei w Polskim Związku Szermierczym przerzucano odpowiedzialność, kto nie chciał wziąć na igrzyska Aleksandry Jareckiej, bohaterki zwycięskiego meczu o brązowy medal. Chciałbym, żeby ta porażka na igrzyskach nie tylko pod względem liczby medali, ale też braku postępu wielu zawodników sprawiła, że dojdzie do głębokich reform, do wielu zmian. Może wzorem np. Wielkiej Brytanii (kolarstwo torowe), ale przykłady w innych krajach pewnie też można znaleźć, warto zastanowić się, nawet spytać o to naukowców, w których dyscyplinach mamy największe szanse, by zdobywać medale i na te dyscypliny postawić długofalowo. Zainwestować pieniądze, sprowadzić, jeśli trzeba fachowców, szukać talentów w szkołach i szkolić, szkolić, szkolić. Tyle że efekty nie przyjdą od razu - nie podczas igrzysk w Los Angeles (2028) czy w Brisbane (2032). Może nawet nie w 2036 roku, ale może dopiero w 2040 roku na wyśnionych przez polskich działaczy igrzyskach nad Wisłą. Pewnie pomyślicie używając słów z niezwykle popularnej podczas tych igrzysk piosenki "Imagine" Johna Lenona "You may say I’m a dreamer" (możecie powiedzieć, że jestem marzycielem), ale w drugim wersie jest "but I’m not the only one" i mam rzeczywiście nadzieję, że takich jak ja jest więcej. Andrzej Klemba