Inwałd To tam rozkwitało moje dzieciństwo, kilka kilometrów od Andrychowa. Sam stary Inwałd był ładny, te urokliwe chałupy w dawnym stylu... A teraz wszystko takie wymodelowane i właściwie nie poznaję w nim już tego, co było. Pamiętam dwie szkoły, dzięki czemu było dobrze, bo mogliśmy uczyć się tam przez cały okres okupacyjny, za wyjątkiem dwóch przedmiotów, bo wiadomo, że geografia i historia odpadały. Mieliśmy tam świetne grono pedagogiczne. Jedna z nauczycielek, pani Paździorowa, zawsze starała się ukierunkować nas na kulturalnych ludzi. Byśmy nie tylko się bawili, ale także czytali książki, w miarę możliwości chodzili do teatru oraz organizowała nam wycieczki. Garnęłam się do licznych aktywności, w ochronce występowałam w dziecięcym teatrzyku, śpiewałam w chórze, następnie w Inwałdzie zaczęłam grać w siatkówkę. Później przeniosłam się do klubu Beskid Andrychów, miałam siatkarski epizod w dzisiejszym TS Wisła, aż na dobre wylądowałam w AZS Kraków. Kraków Do Krakowa przeprowadziliśmy się w 1950 roku, na co nalegała moja mama, bo była urodzoną krakowianką. Ja sama znałam to miasto już bardzo dobrze, bo od 5. roku życia przyjeżdżałam do cioci i wujka Piotrowiczów. Oprowadzali mnie wszędzie, do największych zakamareczków miasta. Jak tylko wychodziłam z pociągu, od razu byli moimi przewodnikami. Później, gdy ciocia została już wdową, wzięłam ją pod nasz dach. Jako że miała tylko rentę wdowią, co miesiąc otrzymywała ode mnie odpowiednią porcję pieniędzy, utrzymanie było po mojej stronie i obiecałam jej, że z zagranicy zawsze coś ode mnie dostanie. Jak nie sweterek, to pantofelki lub materiał, bo umiała szyć, więc mogła sobie wykonać sukieneczkę. I siedziały sobie z moją mamą takie dwa aniołki, a ja byłam szczęśliwa, bo wiedziałam, że pod moją nieobecność obie kochane siostry mają siebie na miejscu. Rodzina Moja mama Zofia urodziła się w Bronowicach Małych, a jej ojciec, czyli dziadek Sebastian Cholewka, był tam nauczycielem i kierownikiem Szkoły Trywialnej od 1883 roku, aż do jej końca w 1909 roku. Wtedy, gdy stał na czele tej szkoły, w literaturze była obecna Młoda Polska, ze słynnymi przedstawicielami, na czele z Wyspiańskim, czyli niemal czwartym wieszczem narodowym, a także m.in. Tetmajerem i Rydlem. Oni wszyscy byli znajomymi dziadka. Malarz Włodzimierz Tetmajer, czyli brat przyrodni poety Kazimierza Przerwy-Tetmajera, to ojcem chrzestnym mojego wujka, który zginął w Mauthausen. Słynny Jakub Mikołajczyk z "Wesela" Wyspiańskiego i inne osoby, będące pierwowzorami bohaterów tego epokowego dramatu, były uczniami dziadka Sebastiana, przy czym Kubuś należał do ulubieńców. Z kolei babcia Maria była córką farmaceutki. Sama nie znała się na medycynie, ale miała kapitalny zmysł do ziół i wszystkich leczyła ziołami, choć sama kończyła konserwatorium muzyczne. Dziadek grał na skrzypcach, a ją Włodzimierz Tetmajer prosił, by zagrała mu Beethovena, a on za to śpiewał jej kurdesze. Dziadek z babcią prowadzili też teatr w Bronowicach, bo chcieli, by ta młodzież wiejska trochę dorównała tej z miasta. Natomiast w żaden sposób dziadek nie był przeciwnikiem gwary wiejskiej, ale uważał, że język polski w szkole absolutnie powinien być klarowny i o to bardzo walczył. Babcia z dziadkiem byli gośćmi na weselu Lucjana Rydla z Jadwigą Mikołajczykówną, co poczytywali sobie za wielki honor. Mało tego, druhną na tej uroczystości była Józefa, ich najstarsza córka. Z uwagi na zaawansowaną ciążę babci, uczestniczyli tylko w trzecim i czwartym dniu tego wielkiego przyjęcia. Oboje zmarli w Krakowie, dziadek w 1917 roku w wieku 67 lat, a babcia w 1932 roku, gdy miała 77 lat. Rodzice i brat Mamę miałam cudowną, nigdy mnie nie zbiła. A ojciec, jak coś zbroiłam, to zawsze mnie karcił. Mój kochany brat stawał w mojej obronie, ale wtedy i jemu się dostało. Matka była wychowana w znakomitej atmosferze dziadków z Bronowic, tam panowała ogromna miłość. Dziadek nie pozwolił nikogo uderzyć, bo powiadał, że dziecko jest w takim wieku, iż ma prawo błądzić i robić złe rzeczy, a my mamy obowiązek go wychowywać, ale nie bić. Żadnemu nauczycielowi nie zezwalał, by w ten sposób karali uczniów, co w tamtych czasach było częstą praktyką. Z kolei babcia to żywe srebro, znała trzy języki, była kompozytorką i układała teksty. I w tych warunkach dorastała moja mama. Jak wyszła z domu, to wszystko scedowała na nas. Myśmy matkę ubóstwiali, a ojciec był z ambicjonalnym przerostem. Wychowywała nas mama, a on rościł sobie prawo do zgłaszania wielkich pretensji. Gdy zdarzyło mi się, że weszłam komuś do ogrodu i bez pozwolenia zbierałam jabłka, a właściciel przyszedł na skargę, to ojciec od razu sprawiał mi ból. Dlatego do niego nie czuliśmy specjalnie wielkiego sentymentu. Była siatkarką i lekkoatletką. Nie żyje Urszula Figwer, dwukrotna polska olimpijka Mój brat Tadeusz kochał sport, to on zawiózł mnie na rowerze do klubu z Andrychowa, bym zaczęła uprawiać siatkówkę, przy czym sam nigdy nie był zawodnikiem. W wojsku skakał w dal, próbował biegać, a później tak żył moimi startami, że kupował gazety, robił wycinki i przygotowywał dla mnie takie skarby. Przez lata wszystko porządkował, segregował, proszę sobie to obejrzeć (w tym momencie pani Urszula pokazała mi te opasłe zbiory - przyp.). Proszę zobaczyć, co tu się dzieje, ile tego jest. Był po prostu na tym punkcie fanatykiem. Oprócz tego przygotowywał się do napisania książki na temat pierwszej i drugiej wojny światowej, już zdążył napisać bardzo dużo, tylko zmogła go choroba i nie zdążył jej dokończyć. Relacje z hrabiostwem Romerami W Inwałdzie mieścił się dwór należący do państwa Romerów. Miałam bardzo dobre kontakty z panią hrabiną i całą rodziną, a z jedną z ich córek, Idą Romer, szczególne. Była ona miłośniczką koni i zaraziła mnie miłością do tych zwierząt. Dzięki temu już jako kilkuletnie dziecko jeździłam "swoją" klaczą i byłam amazonką, a nawet brałam udział w hippicznych zawodach. Nikt z rodziny Romerów nie stracił życia w obozie koncentracyjnym, wszyscy wyszli stamtąd żywi. Opowiem historię Lilki, czyli Elżbiety Romer, najstarszej córki Rodryga (pierwsza na świat przyszła Mita, ale zmarła najprawdopodobniej jako 6-latka w 1923 roku - przyp.), a więc brata Karola Adama Romera - hrabiego, dyplomaty i urzędnika Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Lilka uciekła z Marszu Śmierci, na taki krok odważyła się z dwójką swoich koleżanek. Była zima, dwóch SS-manów mocno otuliło się w szaty, bo było im zimno, a im w tym czasie udało się przeprowadzić taką spektakularną ucieczkę. Powrót był tragiczny, bo spały po stodołach, aby tylko nie zostać rozpoznane, aż w 1945 roku dotarły do Inwałdu. W tym samym roku Lilka przyjechała do Krakowa, aby kończyć szkołę pielęgniarską na UJ. A ja akurat w tym czasie przyjechałam z moją mamą do jej siostry, czyli mojej cioci, która obchodziła uroczystość rocznicy ślubu. Poproszona przez mamę, poszłam na Rynek Dębnicki, by na rozmaitych stoiskach kupić świeże produkty ze wsi, stoję z psiakiem na ulicy Różanej i widzę pewną twarz. Wydaje mi się ona dość znana, a czuję, że ja również jestem przez nią bacznie obserwowana. Jej wzrok był mocno przyciągający, zaczęłyśmy wymieniać uśmiechy, aż nagle słyszę: "czy wzrok mnie nie myli? Czy ty nie jesteś czasami Urszulka Figwer z Inwałdu?". Boże, podcięło mi nogi. "Bo ja jestem Lilka Romer" - odparła. Czym prędzej umówiłyśmy się na spotkanie, chciałam ją ugościć, ale najpierw przyjęłam zaproszenie do niej, a mieszkała u cioci Komornickiej, która była skoligacona z hrabstwem. Pani Komornicka okazała się być przesympatyczną osobą, dosłownie taką samą, jak mama Lilki, czyli pani Zofia Romerowa. Dla mnie to był skarb, dosłownie okaz ideału, coś wspaniałego. To był człowiek, który żył tylko dla kogoś, nic dla siebie. I dopiero tam Lilka zaczęła mówić, jak wyglądało jej życie w obozie koncentracyjnym Auschwitz w Oświęcimiu. Na wstępie robili selekcję i do końca nie było wiadomo, jakie przyjęli kryteria. Jak się pokazało, Lilka dostała się do grupy eksperymentalnej, czyli do szpitalika. Co oni tam z nią robili, jak pokazała mi swój brzuch... Proszę sobie wyobrazić, że ciągle wstrzykiwali jej przeróżne wirusy chorób zakaźnych. "Lilka, co sprawiało ci największy ból?" - zapytałam. A jej odpowiedź pamiętam jak dziś. "Wiesz, największy ból był wtedy, jak rozcinali mi tkankę i w ten otwór wprowadzali na przykład tyfus plamisty", po czym łapali ranę klamrami i wysyłali ją na kwarantannę. Wszystko to robili, by później sprawdzić, czy skuteczna będzie szczepionka, aby mogła być stosowana dla wojska niemieckiego na froncie. Bo tam dopiero były zakażenia. I Lilka była takim królikiem doświadczalnym. Że ona wyszła z tego wszystkiego, zdążyła jeszcze wyjść za mąż i urodzić czwórkę chłopoków na schwał, to dla mnie niepojęte. Wiedziałam, że takie tragedie się dzieją, ale ona otworzyła mi oczy też na takie potworności. Brat mojej mamy, Aleksander Cholewka, zwany Olkiem, mieszkał w Krakowie i działał w AK. Pewnego razu szedł z tajnym dokumentem na ulicę Długą, gdzie mieli bazę i do specjalnej skrzynki składali cenne rzeczy. Tam został schwytany przez SS-manów i zakuty w kajdanki, po czym kilka dni posiedział na Montelupich. Następnie trafił do Auschwitz-Birkenau, skąd przerzucili go do Mauthausen, a stamtąd ten mój kochany wujek już nie wrócił. W konspiracji walczyli jego synowie, Zygmunt i Zbigniew, których też sponiewierała walka o wolną Polskę. Zygmunt tą bronią, którą trzymał z okresu partyzantki, w tragicznych okolicznościach stracił życie. Któregoś dnia jego córka, siedząc w innym pomieszczeniu w domu, usłyszała strzał. Odebrał sobie życie tą bronią, którą traktował bez mała jak relikwię. Z kolei Zbigniewowi, który tak ciężko walczył, przypisano krzywdzące intencje i został zesłany do karnej brygady, która ciężko pracowała w kopalni w Jaworznie. Został bez podstaw aresztowany, a gdy wyszedł, zmaltretowany do końca życia leczył się u psychiatry. Trzykrotnie chciał odebrać sobie życie, ale zmarł śmiercią naturalną. O dwóch igrzyskach olimpijskich: w Melbourne i w Rzymie. Pierwszy start zakończyła na szóstym, drugi na piątym miejscu Oba starty były niezależnie ode mnie pechowe. Na igrzyska w Melbourne wyjechałam z ropnym zapaleniem migdałków, a na miejscu coś niedobrego zaczęło mi się dziać z żołądkiem. Gdy na prośbę kochanego "taty", trenera Zygmunta Szelesta, obejrzał mnie doktor, to kategorycznie zakazał mi startu. Sprzeciwiłam się, że przecież nie pojechałam tak daleko na wczasy. W eliminacjach rzuciłam ponad 47 m, przekraczając minimum o cztery metry, co dodało mi animuszu, by w finale powalczyć ze swoimi słabościami. I takie były okoliczności mojego występu "na szóstkę" (uśmiech). A już start w Rzymie przeszedł wszystko, bo tydzień wcześniej wysłali mnie wraz z dyskobolką Kazimierą Rykowską na zawody do Koblencji. Cała podróż, z przesiadkami, obfitowała w ogromne problemy, a perypetie powtórzyły się w drodze powrotnej. Do Warszawy dotarłyśmy na godz. 4 rano, a już dwie godziny później był wyjazd na olimpiadę. Proszę pana, to był skandal, żeby zafundować zawodnikowi całą masę problemów tuż przed igrzyskami, najważniejszym dla niego startem. A jakby tego było mało, już na miejscu doznałam kontuzji łokcia, przy pierwszym finałowym rzucie pękła mi torebka stawowa... Rozmawiał Artur Gac ******* Pani Urszula zmarła cztery dni przed swoimi 94. urodzinami. Pogrzeb odbędzie się 5 maja o godz. 12.20 na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Chcesz porozmawiać z autorem? Napisz: artur.gac@firma.interia.pl