Startuje pani w obecnym sezonie z różnym szczęściem. Po udanych zawodach, są słabsze występy. Jak będzie z formą w rozpoczynających się w sobotę mistrzostwach świata w Daegu? Monika Pyrek: Ten sezon jest dla mnie bardzo trudny i odmienny od pozostałych. Walczę od dawna z kontuzją stopy nogi odbijającej, ostatnio skupiałam się na tym, by zniwelować ból. Teraz jest już coraz lepiej. Poza tym od zeszłego sezonu halowego skakałam na nowych tyczkach, które niestety niezbyt chciały ze mną współpracować. Moje skoki nie wyglądały tak, jak powinny. Na treningach z lekką pomocą trenera było bardzo dobrze, ale już na zawodach tego nie powtarzałam. Dlatego już na mistrzostwach Polski zdecydowaliśmy się wrócić do starych tyczek, do tych, na których rywalizowałam chociażby w Berlinie przed dwoma laty. I w Bydgoszczy na mistrzostwach Polski udało się pani po raz pierwszy w tym sezonie pokonać 4,60... - Dokładnie. I to z krótszego, 14-krokowego rozbiegu. Dlatego jestem dobrej myśli. Przyjechała pani tutaj z celem, by awansować do finału, a wcześniej przyzwyczaiła pani kibiców do walki o medale. - Dla mnie jest to też niecodzienna sytuacja. I trochę się z tym dziwnie czuję, ale jestem realistką. Nie chcę sobie wkładać do głowy nie wiadomo jakich marzeń, skoro wiem, że będzie bardzo trudno je osiągnąć. Tym większy byłby wtedy mój zawód i niezadowolenie. Miałam długą przerwę w skakaniu i w treningu. Dla mnie tak naprawdę najważniejszy jest przyszły rok. Po to też jeszcze trenuję, żeby przygotować się do igrzysk olimpijskich w Londynie. Te mistrzostwa mają mi przypomnieć na nowo, jak wyglądają starty na mistrzowskiej imprezie, bo miałam prawie dwuletnią przerwę. Dlatego startuję w Daegu na totalnym luzie i zobaczymy co z tego wyjdzie. Podoba się pani atmosfera, która tutaj panuje? - Jestem pozytywnie zaskoczona. Przed przyjazdem byłam markotna i powtarzałam, że nie chcę tak daleko jechać. Narzekałam, że lepiej, gdyby te mistrzostwa były gdzieś w Europie. Ale tutaj rzeczywiście jest świetna organizacja i wioska dla zawodników. Wszystko dobrze się układa. Eliminacje skoku o tyczce kobiet zaplanowano na niedzielę wcześnie rano, bo o 9.30 czasu miejscowego (w Polsce - 2.30). - I to mi trochę nie odpowiada. Jestem śpiochem, ale mam nadzieję, że będzie dobrze. Przekładaliśmy treningi tak, żeby one były wcześniej. Mam nadzieję, że po prostu z tą zmianą czasową sobie poradzę. Wierzy pani w powrót mistrzyni olimpijskiej i świata Jeleny Isinbajewej na szczyt? Ona też miała sporą przerwę, a dwa lata temu nieoczekiwanie nie zaliczyła żadnej próby. - Tego nikt nie wie. Same jesteśmy ciekawe. Jej skoki w tym sezonie nie były takie, do jakich nas przyzwyczaiła. Ale skok o tyczce jest taką dziwną czasem konkurencją, że raz można zaliczyć 4,20, a zaraz potem 4,80. Biorąc jednak pod uwagę jej doświadczenie i umiejętności, to na pewno może uzyskać bardzo dobry wynik. Minimum kwalifikacyjne do finału wynosi 4,60. Dokładnie tyle, ile pani w tym roku najwyżej skoczyła. Myśli pani, że aż tyle będzie trzeba zaliczyć, by znaleźć się w finałowej dwunastce? - W ostatnich latach to minimum zawsze wynosiło 4,60 m. Kiedy eliminacje były rano, to 4,50 dawało wejście do finału, z kolei jeżeli były wieczorem, to trzeba było skoczyć pięć centymetrów wyżej. W tym roku poziom jest bardzo wyrównany, jest dużo dziewczyn. Na listach startowych znalazło się 17 zawodniczek z rezultatem 4,60 i lepiej, więc musieli zrobić takie wysokie minimum. Jestem gotowa psychicznie na to, żeby je uzyskać. W skoku o tyczce wystąpi jeszcze druga Polka - broniąca tytułu Anna Rogowska (SKLA Sopot). Eliminacje odbędą się w niedzielę o godz. 2.30 czasu polskiego, finał dwa dni później o 12.05.