Olgierd Kwiatkowski, Interia: Igrzyska w Tokio zakończyły się trzy miesiące temu. Czy to już czas, żeby rozpocząć przygotowania do kolejnych igrzysk - w Paryżu? Aleksander Matusiński, trener kobiecej sztafety 4x400 m: - Zawsze tak jest, że natychmiast po zakończeniu jednej dużej imprezy, jaką są igrzyska, trener musi myśleć już kolejnych igrzyskach. Tokio to już historia. Zawodniczki trenują. Niektóre wznowiły treningi szybciej, inne później. Większość miała jednak dosyć długą przerwę, zwłaszcza Justyna Święty-Ersetic, która leczyła kontuzję, rehabilitowała się. Iga Baumgart-Witan musiała wyleczyć ścięgna Achillesa. Dziewczyny robiły to po to, żeby biegać w dobrym zdrowiu w następnym sezonie i być w formie może na igrzyskach w Paryżu. Czy te zawodniczki będą nadal w sztafecie? Justyna Święty-Ersetic ma teraz 29 lat, Iga Baumgart - 32. - Nie chcemy składać żadnych deklaracji. W sporcie nie jest tak, że jak się powie, że trenuję jeszcze trzy lata, to na pewno tak się stanie. Po drodze może coś się wydarzyć, że dziewczyny zrezygnują ze sportu. A może będą jeszcze kontynuować karierę po Paryżu? Wszystkie są bardziej zaangażowane w trening. Powiem więcej, są oczyszczone i z chęcią, i uśmiechem przystąpiły do treningów. Wiedzą, że czeka je ciężki rok, pełen wyrzeczeń i wymagających zajęć. Ale właśnie dlatego, że zdobyły medale igrzysk i są już poniekąd spełnione, i robią to bez presji, robią to, co kochają. Ale czy to sportowe spełnienie nie osłabi ich motywacji? - To nie są te typy sportowców, które ulegają samozadowoleniu. One albo coś robią, albo nie robią tego wcale. Dla nich kara jest wtedy, kiedy nie mogą trenować, mają kontuzję albo trener odpuszcza im trening, bo są zmęczone. Na krótki czas mogą się z tym pogodzić, ale one chcą cały czas ciężko pracować. Wiedzą, że cały świat ostro trenuje, wiedzą, że w Polsce jest ogromna rywalizacja w tej konkurencji. Każda musi trenować na maksa, żeby pojechać na wielką imprezę. Dobry przykład to Ola Gaworska. W marcu zdobyła medal halowych mistrzostw świata, a mimo to nie wystartowała na igrzyskach, nie dostała się do składu, była poza ósemką. To naprawdę bardzo utytułowana zawodniczka z medalem mistrzostw świata i dwoma medalami z hali. U nas nie ma zawodniczki, która ma pewny awans do reprezentacji. Jest podobnie jak w Stanach Zjednoczonych - panuje ogromna konkurencja. Dziewczyny muszą być w formie już na mistrzostwach Polski. Zawodniczka spełniona, która trenowałaby na pół gwizdka, nie ma szans na to, by znaleźć się w kadrze i to mimo zasług. Ile zawodniczek bierze pan pod uwagę przy ustaleniu składu reprezentacji? - Jest osiem, dziewięć dziewcząt. Powiedziałbym, że pięć z nich jest na dużo wyższym poziomie, z pozostałych każda może wejść do sztafety i w przypadku nieobecności jednej czy drugiej może w niej pobiec. Jestem dziś w komfortowej sytuacji, w zupełnie innej niż wtedy kiedy zaczynałem pracę. Wtedy były trzy zawodniczki, czwarta była nieco słabsza. Gdy jednej dobrej zabrakło, to miałem problem. Dziś to wygląda inaczej. W kwietniu tego roku trzy dziewczyny nie mogły trenować, jedna była obolała, a mimo to zdobyliśmy złoto na mistrzostwach świata sztafet. Potem wróciła Justyna i mieliśmy srebro w drużynówce, a wciąż nie biegły w optymalnym składzie. Czy nadmiar bogactwa nie jest przyczyną problemów? Musi pan zapanować nad grupą ceniących się zawodniczek, z których każda odnosiła już sukcesy. - Przyzwyczailiśmy się do siebie i swoich metod. Znamy się bardzo długo, jeszcze od wieku juniorskiego, czyli ponad 10 lat. Dziewczyny wiedzą, że moje decyzje są nieodwracalne, ale przede wszystkim na dłuższą metę są sprawiedliwe i optymalizują szansę zdobycia medalu. Raczej nie doszło do sytuacji, w której sztafeta źle pobiegła i nie wiem, czy zdarzyło się, by w rezerwie była zawodniczka, która mogła lepiej pobiec. Wprowadzałem dużo tych zmian, stosowałem rotację i czasami poświęcałem najlepszą zawodniczkę po to, żeby pobiegła na pierwszej zmianie, by wyprowadziła sztafetę na prowadzenie, tak jak ostatnio Natalia Kaczmarek, czy Justyna Święty na halowych mistrzostwach, a ona przecież zawsze biegła ostatnia. Myślę, że zawodniczki mają do mnie na tyle dużo zaufania, że nie czują się nigdy poszkodowane. Wiedzą, że jeżeli ustalę skład sztafety, to zrobię to dobrze. Dokona pan jakichś zmian w składzie w najbliższym czasie? - Nasz sport jest wymierny. Jak dziewczyna dobrze pobiegnie, uzyska dobry wynik, to wskoczy do sztafety. Ja nie przywiązuję się do nazwisk. Jestem z tego znany, że potrafię wymienić dwie zawodniczki z podstawowego składu i wstawić dziewczyny, które zdobywają zaufanie, a widzę że dobrze prezentują się na treningach. Czasami jednak żałuję, że ta sztafeta jest 4x400 a nie jest 6x400 albo 8x400. Mielibyśmy jeszcze większe szanse na złote medale. Prawdziwą sensacją było złoto na igrzyskach w sztafecie mieszanej. Czy po tych kilku miesiącach potrafi pan wytłumaczyć ten niespodziewany wynik? - Chłopcy dołączyli do dziewcząt, jeśli chodzi o poziom sportowy. Kilka dziewczyn było od lat na światowym poziomie. W Tokio, której bym nie wstawił do składu, to wszystkie pobiegłyby bardzo dobrze. U chłopaków bywało gorzej, nie mieli minimów indywidualnych. Teraz zaczęli biegać bardzo dobrze, zwłaszcza Kajetan Duszyński i Karol Zalewski. To zaowocowało tym, że mieliśmy czworo bardzo dobrych zawodników i walczyliśmy z najlepszymi. Jak świat patrzy na sukcesy polskich sztafet? - Pewnie z zazdrością, szczególnie Holendrzy. Oni bardzo liczyli na medal sztafety kobiecej, ale chcieli to zrobić w za krótkim czasie, mieli za krótką ławkę. Holenderki znakomicie pobiegły na halowych mistrzostwach, które wygrały, a nasze dziewczyny były trzecie. Potem jednak było dużo lepiej u nas. Tyle, że my budowaliśmy naszą sztafetę blisko 10 lat. A Amerykanie? Jako oni was postrzegają? - W Jokohamie, kiedy dziewczyny z nimi wygrały pierwszy i jedyny raz, Amerykanki odwróciły się na pięcie, nie podały ręki, poszły sobie. Teraz to się zmieniło. Same podchodzą, gratulują, czują szacunek dla dziewczyn. Jesteśmy zauważeni na świecie, jesteśmy wspaniałymi ambasadorami nie tylko lekkiej atletyki, ale całego polskiego sportu i kraju. Jesteśmy skuteczni i powtarzalni, odnosimy sukcesy. Na dziewczyny można zawsze liczyć. A przecież nie mamy prawa wygrywać z Jamajką. One mają idealne warunki do treningu przez cały rak, uwarunkowania genetyczne do sprintu, żeby być najlepszymi na świecie, a mimo to w sztafecie przegrywają z nami. Narzeka pan czasami, że w Polsce warunki dla lekkoatletów nie są wcale idealne. - Mamy bardzo duży problem zimą. Brakuje hal lekkoatletycznych do treningów. Nie umiem się z tym pogodzić. Sukcesy sukcesami, ale nic nie zmienia się w tym kierunku, żeby lekkoatletyka się rozwijała. Dobrze, że nie ma śniegu, ale ile można liczyć na to, że nie będzie mroźnej zimy? Kadra narodowa, czołówka sobie poradzi. Oni pojadą na zgrupowanie do RPA, na południe Europy i potrenują w normalnych warunkach, ale między obozami jest im ciężko. Gosia Hołub-Kowalik wraca z RPA do Koszalina i musi biegać w śniegu, na lodzie, albo w błocie. Na Białorusi mają kilka hal lekkoatletycznych, w Pradze są trzy, my na mistrzostwa Śląska musimy jechać do Ostrawy. To jest sytuacja nie do zaakceptowania. Czy po ostatnich sukcesach na igrzyskach nie miał pan propozycji z zagranicznych federacji? - Miałem wcześniej - z Bahrajnu, ale wtedy nie byłem trenerem seniorek, ale juniorek. Teraz nie szukam szczęścia gdzie indziej. Pracuję na uczelni AWF w Katowicach, jestem w trakcie robienia doktoratu. Jestem zadowolony z pracy z kadrą Polski. Myślę, że dobrze zrobiłem, że zostałem w kraju. Rozmawiał Olgierd Kwiatkowski