Rok wcześniej, podczas igrzysk olimpijskich w Rio de Janeiro, nie zdołała dorzucić młota do granicy 70 metrów i nie przeszła kwalifikacji. Krótko po tym pożegnała się z trenerem Czesławem Cybulskim, przeszła operację barku i wróciła z Poznania do rodzinnych Puław. Rolę trenera zawodniczki objął jej dziadek Witold, pieszczotliwie nazywany przez Malwinę "dziadziem". Efekty ich wspólnej pracy przyszły już po kilku miesiącach. W niedzielę pochodząca z Puław młociarka rozpoczęła sezon startem w Pucharze Europy w Rzutach, w portugalskiej Leirii. W zimnie i przy padającym deszczu Kopron zajęła trzecie miejsce - swój najlepszy wynik 69,54 m uzyskała w drugiej kolejce. W seriach próbnych rzucała jednak ponad 70 m. W zawodach uległa jedynie Hannie Małyszczyk z Białorusi (72,62) i Alexandrze Tavernier z Francji (71,20 m). Eurosport.interia.pl: Żal Pani trochę tego, że gdy polscy lekkoatleci błyszczą w halowych mistrzostwach świata, to młociarze, oszczepnicy czy dyskobole oglądają ich popisy w telewizji? Malwina Kopron: - Oczywiście, że mi żal, jednak po tylu latach treningu można się przyzwyczaić, że my błyszczymy w sezonie letnim. Niestety, żadna hala na świecie nie jest przystosowana do rzutów długich. Przez całe mistrzostwa śledziłam występy naszych reprezentantów, to było coś wspaniałego. Jak wyglądają Pani przygotowania, gdy nie ma sezonu halowego? - W tym roku, po dwóch latach przerwy, zdecydowałam się wystartować w Pucharze Europy w Rzutach w Portugalii. To był start treningowy. Mam podobny cykl przygotowań jak w poprzednim roku, czyli w grudniu weszłam w trening, od stycznia do marca miałam najcięższą pracę na siłowni i oddałam największą ilość rzutów. Siedzę w siłowni po 3,5 godziny dziennie, to katorżnicza praca. Odpuszczę dopiero w maju, by potem jeszcze raz mocniej potrenować. Najgorsza jest zima, bo nie startujemy w hali, są duże obciążenia i długo czekamy na swój sezon letni. Zacznę sezon zapewne w połowie maja, a najlepsza forma powinna być standardowo w sierpniu. Moim planem jest osiągnięcie minimum w pierwszym starcie, a ponieważ to tylko 70 metrów, to nie powinno być żadnych problemów. Już teraz tyle regularnie rzucam. W poprzednich dwóch latach miała Pani dwie wiodące imprezy w sezonie, czyli najpierw igrzyska w Rio de Janeiro, a ostatnio mistrzostwa świata w Londynie. Teraz są mistrzostwa Europy, choć one aż tak prestiżowe nie są. To będzie numer jeden? - Tak, mamy w sierpniu mistrzostwa Europy w Berlinie, ale w tym roku postanowiłam z moim trenerem, że skupimy się na technice i nic nie będziemy dokładać do treningu. Idziemy podobnym tokiem jak ostatnio, no może z inicjatywy dziadka będzie parę kilo więcej w siłowni, ale słowo-klucz to "technika". Docelową imprezą są bowiem igrzyska w Tokio. Czy to, że nie pracuje Pani nad siłą, a skupia się jedynie na technice, oznacza, że rzuty w okolice 77. metra będą w ogóle możliwe? - Oczywiście, że takie wyniki będą. Już teraz osiągam odległości, jakich w tym okresie jeszcze nigdy nie miałam. Techniki rzutu, którą już wypracowałam, się nie zapomina, a jedynie poprawia małe szczegóły. Myślę, że mogę rzucać dalej, ale jak będzie - zobaczymy. Fajnie by było powtórzyć to prawie 77 metrów z uniwersjady, a dalej zostaje walka o medal w Berlinie. Myślę, że w mistrzostwach Europy znów dwie Polki będą na podium. A w mistrzostwach kraju powalczy już Pani o złoto z Anitą Włodarczyk? - O to może być ciężko, aczkolwiek będę startowała u siebie, w Lublinie. Będą moi przyjaciele, rodzina, znajomi, a taka rodzinna atmosfera zwykle mi sprzyja. Niczego nie zapowiadam, ale będę walczyć. Sporo osób po ostatnich mistrzostwach świata wskazało, że powoli staje się Pani następczynią Anity, nie tylko w polskim, ale i światowym młocie. Jak to Pani odbiera, wywołuje jakąś dodatkową wewnętrzną presję? - Zaraz po mistrzostwach w Londynie myślałem, że będzie z tym trochę gorzej, że może mnie to przytłaczać, bo ludzie zaczną patrzeć na moje ręce, jak trenuję, jak żyję. Teraz nie widzę żadnego problemu. Zaczęłam przygotowania od zera, znów z tego, gdzie muszę wszystko sama wypracować. Presji nie odczuwam, robię swoje. Muszę iść na siłownię, dźwigać te ciężary, dlatego nie mam czasu na chodzenie z głową w chmurach. Zwłaszcza, że w domu mam dużo obowiązków. Mimo medalu i świetnego sezonu dalej myję naczynia, chodzę z psem, sprzątam. Rodzice nie dają mi zwariować. Rzuciła Pani dalej od Anity w kwalifikacjach do głównej rywalizacji na mistrzostwach w Londynie. Ale pokonała już ją Pani w jakichkolwiek normalnych zawodach? - Nie. To kiedy będzie ten pierwszy raz? - Zobaczymy, co przyniesie sezon, najważniejsze jest, by było zdrowie. Anita prezentuje nadzwyczajny poziom, jest jedyną kobietą rzucającą ponad 80 metrów. Będzie ciężko... Nie wiem, kiedy to się stanie, ale Anita powiedziała już w poprzednim roku, że przyjdzie taki czas, gdy zostania pokonana. Nie deklaruję, że ja tego dokonam, ale powalczę o to. Skąd taki progres, że teraz Pani rzuca ponad 75 metrów, jest w światowej czołówce, 70 metrów na początku sezonu to formalność, a półtora roku temu w Rio de Janeiro nie udało się przejść kwalifikacji i dobrnąć do tego 70 metra. To efekt zmiany środowiska, powrotu do Lublina? - Myślę, że to miało duży wpływ. Jadąc na igrzyska byłam inną zawodniczka niż teraz jestem. Dorosłam do dalekiego rzucania, widzę zmianę w podejściu do treningu. Jestem osobą, która potrzebuje wsparcia, czy to znajomych, czy rodziny. W Rio tego wsparcia nie miałam, był mus rzucenia i tyle. Nie wyszło. Cztery lata, gdy mieszkałam i trenowałam w Poznaniu, to był czas okropnej pracy, nie było współpracy miedzy mną i trenerem. Wróciłam do domu, choć chciałam to zrobić wcześniej, ale siedziałam tam do igrzysk. Dziś sama nie wiem, co mnie w Poznaniu trzymało. W domu zostałam otoczona wsparciem, ciepłem i po prostu przyjemnie się trenuje. Nawet, jeśli zajęcia trwają po 5-6 godzin dziennie. Siedzę z dziadziem cały czas, nie mamy siebie dosyć, on mnie wspiera. Tłumaczy technikę, czasem jak dziecku. Ja też od niego wiele wymagam, chcę, by mi mówił, co robię źle. Dążymy do perfekcji, a ja bardzo się złoszczę, gdy robię coś źle podczas rzutów. A Poznań to już stare dzieje. Jak tam przyjechałam, to byłam dobrej myśli, a potem znienawidziłam to miasto i tak było przez cztery lata. Gdy już wróciłam do domu i muszę trzy razy w roku jechać do Poznania, to wracam tam z chęcią. Cieszę się na spotkania ze znajomymi, wręcz czekam na nie. Nie wiem, co się działo wówczas w mojej głowie, że darzyłam tak dużą nienawiścią to miasto. Ze zdrowiem nie ma już Pani problemów? - Nie. Po operacji barku sprzed półtora roku generalnie nie ma śladu, było to widać w zeszłorocznych medalach i wynikach. Przyjeżdżam do Rehasport Clinic w Poznaniu dwa razy w roku, gdzie prof. Przemysław Lubiatowski sprawdza, czy wszystko jest w porządku i robi specjalny zastrzyk. Gdy jestem w gazie treningowym, na maksymalnych obrotach, to czuję delikatnie ten obojczyk, ale to zupełnie co innego niż przed operacją. Wtedy był koszmar. Coś może drgnąć w światowej czołówce rzutu młotem kobiet? - Nie sądzę. Jest Anita Włodarczyk, są Chinki, Hanna Małyszczyk z Białorusi. Ciekawi mnie Brytyjka Sophie Hitchon, która w Rio zaskoczyła i rzuciła prawie 75 metrów, a poprzedni sezon miała niezbyt udany. Nie wiadomo też, co z Hanną Skydan z Azerbejdżanu. O swoje wyniki jestem spokojna ale to sport - może być tak że jedną może wykluczyć kontuzja, a druga może rzucić cztery metry dalej. No właśnie, Pani poprawiła się w poprzednim roku o ponad cztery metry. Kolejny taki progres jest jeszcze możliwy? - Byłabym w siódmym niebie, jakby przyszły kolejne cztery metry! Nie wiem, co będzie. Myślałam kiedyś, że moim limitem jest 75 metrów, a w Tajpej wygrywając Uniwersjadę rzuciłam prawie 77. Nie wiem, jakie są moje limity. Zobaczymy, co da praca nad techniką i umiejętność utrzymania dynamiki. Bo jestem osobą dynamiczną, która rzuca z przyspieszenia, a tego nie mogę zatracić. Gdzieś w Pani głowie jest schowany wynik z ósemką i trzema zerami? - Oczywiście. Fajnie by było być drugą kobietą, która rzuci 80 metrów. To nie jest marzenie, ale cel! Będę do tego twardo dążyła, a najważniejsze jest tu zdrowie. Po medalu w Londynie wiele się zmieniło, na lepsze. Mówiąc prosto - medal otworzył mi wiele dróg. Mam głównego sponsora, czyli Grupę Azoty Puławy, wiele osób jest mi bardzo przychylnych. Cieszę się, że na zgrupowania jeździ ze mną fizjoterapeutka Magda. Nie tylko ja czuwam nad swoim zdrowiem, ale także ona. Jeżeli trzeba, to przykręca mi śrubę, mówi: "Malwina, jeszcze trzeba stabilizację zrobić". No i robię. Nie trenuję też sama, mam sparingpartnerkę obok, z którą mogę porozmawiać, a nie tylko z dziadziem (śmiech). Wszystko wskazuje, że będzie będzie to dobry sezon. Rozmawiał Andrzej Grupa