Był pan już w Moskwie? Piotr Małachowski: Nie i nie znam też języka, ale jakoś sobie poradzę. Nauczę się, w którą stronę jest podium. Czyli mierzy pan wysoko? - Liczę na złoto. Jak będę drugi, to będę zły, bo wiem, że jestem przygotowany na pokonanie Niemca Roberta Hartinga. Znacie się z przeciwnikami bardzo dobrze. Startujecie niemal co tydzień ze sobą. Czym zatem różni się walka o medale od rywalizacji na mityngach? - Eliminacjami. One naprawdę są bardzo trudne do przejścia, nawet dla zawodników bardzo doświadczonych. Są bardzo rano. Ja mam numer jeden, więc zacznę o 7.40 czasu warszawskiego. Jest ciężko o takiej godzinie się ogarnąć, obudzić i jeszcze być w stu procentach przygotowanym. Na co dzień o której pan wstaje? - O 7.30. Czasami nawet o 7.00. Jednak nie przygotowuję się jakoś specjalnie do tego, by wcześniej wstawać. To będzie jeden taki dzień, bo finał jest już po południu. Jakoś dam radę. Muszę być po prostu wypoczęty. Mam swój sposób na to, by wcześniej zasnąć przed eliminacjami, ale nie powiem jaki. Najprawdopodobniej będę musiał wstać ok. 4.30 (czasu polskiego). Tego dnia nawet nie patrzę na to, co jest na śniadaniu. Byleby coś wrzucić na żołądek i dojechać na rozgrzewkę. To pana czwarte mistrzostwa świata w karierze. Z jednych, tych w Berlinie przywiózł pan medal - srebrnego koloru. Jak pan wspomina poprzednie, mało udane w Daegu? - Pojechałem tam po kontuzji, więc generalnie nie mogłem być optymistą. Jednak mimo wszystko na finał liczyłem, a się do niego nie dostałem. Byłem zły, zdołowany, psychika nie była najmocniejsza. Tutaj jestem zdrowy, dobrze przygotowany, więc mam nadzieję, że będzie bomba. Ale jak już się ma krążek z takiej imprezy, to chyba z większym luzem się podchodzi do rywalizacji? - Nie, bo nie mam złotego, a właśnie na nim mi zależy. Dlatego wierzę, że uda się powalczyć z Hartingiem. Ciągle wracamy do Hartinga. Uważa pan, że tylko on będzie groźny? - Jeśli facet wchodzi do koła i na pewniaka na wszystkich mityngach rzuca 67-68 metrów, to bierze się go za najgroźniejszego rywala. On przez prawie trzy lata nie przegrał żadnego konkursu. To nie może być przypadek. Zdaje pan sobie sprawę z tego, że jako lider światowych list jest pan filarem 55-osobowej reprezentacji? Wszyscy na pana liczą... - Nie, nie przesadzajmy. Jest wielu sportowców, którzy pojechali do Moskwy walczyć o medale. Jest Anita Włodarczyk, Paweł Fajdek, Tomasz Majewski. Liczę też na młodzież, która nieraz udowodniła, że stać ją na niespodzianki. Niektórzy na stres w dużych imprezach reagują świetną dyspozycją. Poczekajmy zatem... Woli pan startować w niemal tej samej strefie czasu, w tym samym klimacie, czy jednak dalej od domu - w Osace, Pekinie, Daegu? - Jak jest forma to nie ma znaczenia ani o której godzinie trzeba wstać na konkurs, ani gdzie się odbywa. Schody pojawiają się w innych sytuacjach, nie tutaj. Przyjeżdża ktoś do Rosji, by pana na miejscu dopingować? - Nie. Wszyscy zostają w Bieżuniu, gdzie zorganizowana zostanie przez mojego szwagra wioska mistrzostw świata. Tuż przy pomniku, który dostałem od Tomka Majewskiego, więc na pewno będzie przednia zabawa. Lekkoatletyka to sport indywidualny. I samemu się też wszystko przeżywa. Czym jeszcze się charakteryzuje? - Przede wszystkim samemu się też trenuje. Czasami jest tak monotonnie, że wiem dokładnie, co będę robił za rok o tej porze - prawdopodobnie dokładnie to samo co teraz. To bardzo trudne. Jeśli nie zrobię treningu, coś opuszczę, bo mi się nie chce, zlekceważę jakieś ćwiczenie, to przede wszystkim oszukuję sam siebie. W sportach zespołowych zawsze można liczyć na kolegę, że pociągnie coś w razie słabszego dnia. Tu pracuje się na swój rachunek. To gdzie pan szuka motywacji? - Kocham samemu sobie udowadniać, że jestem mocny i dobrze przygotowany. Wiadomo, że za trzy, cztery lata nie będę już taki sprawny, szybki i zmotywowany jak teraz. Pewnie będę chciał sobie też coś udowodnić, ale będzie mi to szło z oporem i bardzo ciężko. Sport traktuję obecnie jak swoją pracę, chcę wykonać ją jak najlepiej. Poza tym mam na piersi orzełek, ponadto jestem żołnierzem, więc moi dowódcy, gdyby usłyszeli, że nie mam motywacji, czy nie znajduję chęci na trening, to pewnie by mnie zdegradowali. Czy zatem trudniej panu trenować teraz niż te trzy lata temu? - Właśnie sam jestem w szoku, że nie. Nabrałem wigoru, mam więcej energii. Robię świetne wyniki na treningach, sprawia mi to radość. To znaczy, że mam jeszcze gdzie dokładać i jest dobrze. Lekkoatletyka to też często interakcja zawodnik - trener. Jak jest kolorowo to jest dobrze, ale nie zawsze tak jest. Co wtedy? - Krzyczymy na siebie. Jak w każdym małżeństwie. Większość czasu z trenerem Witoldem Suskim spędzamy razem, więc bywa bardzo ciężko. Zwłaszcza jak trening nie idzie. Nawet czasami nie mamy ochoty na siebie patrzeć. Te problemy się przekładają na życie prywatne i bywa trudno. Eliminacje rzutu dyskiem zaplanowane są na poniedziałek na 7.40 czasu polskiego. Finał we wtorek o 17.00. Rozmawiała Marta Pietrewicz