Pamięta pan rzuty poniżej 60 metrów? Chyba zdarzały się za juniora, a nie w mistrzostwach świata? Piotr Małachowski: - Spokojnie, zdarzały się. W Daegu nie widziałem linii z koła; gdybym wiedział, na pewno bym je spalił. Nie miałem jednak pojęcia, gdzie dysk dokładnie spadł. Takie konkursy można znaleźć w mojej karierze, tylko szkoda, że musiał się powtórzyć także i tu. Gdy w trzeciej próbie udało się rzucić 63,37 m, ucieszył się pan. Dlaczego? - Byłem przekonany, że tą odległością wejdę do ścisłego finału. Wtedy wszystko mogłoby się już całkiem inaczej potoczyć. Może bym się bardziej wyluzował i byłoby o wiele lepiej. Niestety, zawodnik z Indii Vikas Gowda przerzucił mnie. Gdy się okazało, że zajął pan dziewiąte miejsce, to... - Pomyślałem, że zawiodłem wiele osób. Chciałem udowodnić pewne rzeczy, ale niestety, nie udało się. Teraz będę szukał możliwości poprawienia rekordu Polski, udowodnię tym, że to był wielki, wielki wypadek przy pracy. Cieszy się pan, że Niemiec Robert Harting wygrał? - Nie, nie cieszę się. Kibicowałem najbardziej Estończykowi Martowi Israelowi, który ostatecznie był czwarty, choć mógł mieć medal. Zaskoczony trochę byłem przebiegiem tego konkursu. Nie spodziewałem się, że 66 m może dać medal. To słaby wynik. Schodzi pan z eliminacji i finału i mówi, że zawiodła głowa. To samo parę dni wcześniej powiedział młociarz Szymon Ziółkowski. Tacy doświadczeni zawodnicy, a nie potraficie poradzić sobie ze stresem? - Stresowałem się tym, że byłem i jestem bardzo dobrze przygotowany. Czułem się świetnie. Jak zawodnik chce za bardzo, to niestety, usztywnia się, nie myśli o technice, popełnia jakieś błędy i z tego potem się biorą takie konkursy. Nie potrafiłem w ogóle uruchomić nóg, wszystko szło tylko z rąk. Chciałem wejść do koła i wygrać. Nie myślałem, jak to zrobić. Jak trzymałem dysk w ręku wydawał mi się bardzo lekki, w ogóle go nie czułem. Nie mogłem trafić. Wszystko robiłem źle. Co powiedział panu trener Witold Suski po konkursie? - Zobaczyłem się z nim dopiero po południu następnego dnia. Po konkursie wróciłem do pokoju i później nie chciałem już mu przeszkadzać. Wiedziałem, że też jest zły i niezadowolony. Gdy się spotkaliśmy, zapytał tylko, co ja tam wyczyniałem. I tyle. Nie usprawiedliwiam się. Jestem przygotowany i spokojnie mogę jeszcze w tym sezonie coś rzucić. Mam w planie kilka startów. Myślę, że będzie dobrze. Będzie to zadośćuczynienie? Nawet gdyby rzucił pan 70 metrów, to medalu panu nikt już nie da. - Oczywiście, że nie. Niestety, tego czasu nie da się cofnąć. Trzeba żyć dalej. Nie mogę teraz usiąść i płakać, mówić że świat mi się zawalił. To jest sport. Pewniacy też przegrywają czasami. Pamięta pan, kiedy po raz ostatni tak się czuł, schodząc ze stadionu? - Cztery lata temu w mistrzostwach świata w Osace. Zająłem 12. miejsce. Tam na drugi dzień rzuciłem ponad 66 m, a to dawało srebrny medal. Też byłem niepocieszony, zły. Trener właśnie przypomniał, że ten konkurs był niemal identyczny. Tak samo głupio rzucałem w lewy promień. Co teraz? - Trening. Tego nie opuszczę. Parę startów jeszcze przede mną, potem jesienią muszę zoperować kolano i ... zacznę przygotowania do igrzysk olimpijskich w Londynie.