Grzeszczuk nie miał łatwej drogi do reprezentacji Polski na rozpoczynające się we wtorek ME, a jego celem jest miejsce w finale. Ma 24 lata i wierzy, że najlepsze rzuty oszczepem jeszcze przed nim. Do tej pory działo się tak, że szczyt formy miał pan najczęściej w maju. Z czego to się właściwie bierze? Zwłaszcza, że przecież najważniejsza impreza sezonu jest przeważnie w sierpniu... Łukasz Grzeszczuk: - Wszystko bierze się z tego, że w maju nie jestem zmęczony zawodami i aż tak bardzo mnie wszystko nie boli. Nie znam oszczepnika, którego by coś nie ciągnęło, nie bolało, nie dokuczało. Im dalej w sezon, tym jesteśmy wszyscy coraz bardziej wyeksploatowani. W tym roku faktycznie rekord życiowy na poziomie 84,77 m ustanowiłem w maju, po czym trzymałem cały czas mocny trening. Dlatego też starty były bardzo w kratkę. Wszystko zależało od samopoczucia. To czemu trochę nie odpuściliście? - Bo po tym jak dwukrotnie wypełniłem minimum PZLA, postanowiliśmy mocniej potrenować, by najwyższa dyspozycja przyszła w Zurychu. Czuję się coraz lepiej i wiem, że powinno być dobrze. Wskaźniki motoryczne idą w górę. Przygotowania w tym sezonie chyba nie były łatwe... - No nie... Polski Związek Lekkiej Atletyki nie podjął współpracy z moim trenerem Michałem Krukowskim i musieliśmy w tej sytuacji zrezygnować ze szkolenia centralnego. Polegaliśmy na sobie, wspierali nas sponsorzy i to dzięki nim udało się w ogóle przygotować do sezonu. Jest konflikt personalny na linii trener - federacja. Założona jest nawet sprawa w sądzie przeciwko prezesowi Jerzemu Skusze, szefowi szkolenia Henrykowi Olszewskiemu i trenerowi Nowakowskiemu. A o co chodzi właściwie w tym konflikcie? - Nie zagłębiam się w to. Faktem jest, że przygotowywaliśmy się bez szkolenia centralnego. Za obozy płaciły nam kluby i sponsorzy. Rozumiem, że zawodnicy, czyli i pan, nie chcieliście się zgodzić na trenera narzuconego przez PZLA? - Dokładnie tak. Z trenerem Krukowskim osiągam sukcesy, co roku się poprawiam. Nie widziałem powodu, by ktokolwiek miał mi narzucać zmianę. Szkoleniowca mam teraz zawsze przy sobie - w Warszawie. Cały czas nasza grupa pnie się do przodu i nagle zostało nam to utrudnione przez związek. A powodem jest chyba zawiść personalna. Przejdźmy może do bardziej przyjemnych spraw. Ma pan jakiegoś oszczepnika, na którym się wzoruje? - Tak. Jest nim Fin Aki Parviainen. Ma drugi wynik (93,09) w historii rzutu oszczepem, zaraz po Janie Żeleznym. Moim zdaniem rzuca o niebo lepiej od Czecha, ale Jan urodził się ponadto z niesamowitym talentem. Ile panu jeszcze brakuje, by powiedzieć o sobie, że jest pan oszczepnikiem klasy światowej? - Przede wszystkim sporo odstaję siłowo, skocznościowo. Czyli motoryczne sprawy. Dochodzi także kwestia techniki. Trenuję aż, ale i dopiero 10 lat. To na oszczepnika dosyć mało. Najlepsi dochodzili do swojej życiowej formy po 15-18 latach ćwiczeń. Na to zatem mam jeszcze czas. Teoretycznie najlepszy wiek to między 28 a 32 lata. To jeszcze przede mną, więc z tego powodu się cieszę. Jak to się stało, że wybrał pan oszczep? - Daleko rzuciłem piłką palantową, później łatwo przyswajałem sobie kwestie techniczne. Na początku miałem biegać płotki, ale nie byłem szybki. Zastanawialiśmy się, co dalej. Trafiłem do trenera Romualda Króla i tak naprawdę przez jego bardzo ostre i wymagające podejście - nie tylko do treningów - ale do życia, sportu, siebie i zawodnika, sprawił, że chciałem coś osiągnąć. Wszystko w ten sposób się zaczęło. Później pan Król poszedł na emeryturę, a ja musiałem szukać innego szkoleniowca. Pomagał mi Wojciech Krasuski, później Piotr Bielczyk. I tak naprawdę wówczas, na studiach, zaczął się trening oszczepniczy, wcześniej była to zabawa. Jak można zakochać się w rzucie oszczepem? - Biegi mają to do siebie, że trwają najczęściej bardzo krótko. U nas się to ciągnie. Rywalizacja trwa dłużej. Emocje trwają też dłużej. Poza tym jak staję na rozbiegu, muszę wbić się na blok, czuję ból, zagryzam zęby i potem patrzę jak oszczep płynie w powietrzu - dla mnie nie ma nic piękniejszego. Ostatnie dni spędził pan w Spale. Nad czym jeszcze pracowaliście? - Teraz to głównie regeneracja. Odwiedzam fizjoterapeutów, odpoczywam. Na parę dni przed mistrzostwami już nikt nic nie wymyśli, nie stanie się szybszy, silniejszy. Odpoczywam i łapię trochę luzu. A jakie cele na Zurych? - Przede wszystkim chcę wejść do finału, nieważne z jakim wynikiem. Chcę przełamać passę z mistrzostw świata z Moskwy - byłem bardzo dobrze przygotowany, ale spaliłem się i nie wykorzystałem wszystkiego, co miałem. Chcę być teraz na pewno w dwunastce, a jak się w niej znajdę, to będę się zastanawiał, co dalej. Jeśli zrobię swoje, będzie naprawdę dobrze. Rozmawiała Marta Pietrewicz