Artur Gac, Interia: Zacznijmy od wyjaśnienia powodów pani absencji na drużynowych mistrzostwach Europy na Stadionie Śląskim. Co ostatecznie przechyliło szalę? Maria Andrejczyk: - Z przyjemnością to wytłumaczę, żeby dać kres wszelkim spekulacjom. Zdecydowały delikatne problemy zdrowotne, ale nie jest to nic strasznego. Gdyby bowiem było to coś poważnego, to nie przyjechałabym do Chorzowa, tylko podejmowałabym bardzo ważne kroki, bo najważniejszym celem w tym roku są igrzyska. Nie ma nic bardziej istotnego i nic innego się nie liczy. Zrobię wszystko, żeby tam wystartować. Zabrzmiało to... ...Troszkę dramatycznie, ale nie. Ze zdrowiem wszystko jest w porządku. Po prostu przeciążenia, które wynikły z tego potężnego rzutu na 71.40 m sprawiły, że mój bark delikatnie tego nie wytrzymał i troszeczkę się nadszarpnął, ale są to naprawdę drobiazgi. Profesor Lubiatowski już o to odpowiednio zadbał, a jest to człowiek, który opiekuje się moim barkiem już od pięciu lat. Zna go bardzo dobrze, a ja ufam każdej jego decyzji, bo z każdym problemem dotyczącym mojego aparatu rzutowego jechałam do profesora i zawsze znajdowaliśmy rozwiązanie. Dlatego skoro on jest spokojny, to ja też nie mam powodów do obaw. Czyli stosujecie teraz metodę tzw. dmuchania na zimne? - Zgadza się, to takie asekuracyjne podejście. Mogłabym wystartować, ale to jeszcze nie jest w pełni zagojone, więc nie chcę szarpać barku. Przy tym nie chciałabym, aby zrozumiano mnie źle, jakobym miało totalnie "olewać" ten start w Chorzowie. Mnie naprawdę boli serce, gdy jestem na stadionie i nie mogę startować, bo kocham atmosferę zawodów. Jednocześnie cieszę się, że mogłam pojawić się na miejscu i choć w ten sposób wesprzeć swoich przyjaciół, poprzez kibicowanie. Sądzę, że sama obecność w Chorzowie jest najlepszą odpowiedzią dla tych, którzy mogliby sądzić, że nie chce się pani startować. - Oczywiście, że tak. Oprócz mnie pojawiła się też m.in. Ania Kiełbasińska i Asia Jóźwik. Wszyscy, gdy nie możemy brać udziału w zawodach, po prostu nimi żyjemy. To najważniejsza część naszego życia, więc musi tak być. Poza tym rywalizacja naszych przyjaciół mobilizuje nas do tego, by wyzbyć się tych wszelkich boleści i jak najszybciej wrócić na zawody. Fakt, że urazu nabawiła się pani ustanawiając trzeci najlepszy wynik w historii kobiecego rzutu oszczepem może być pewną metaforą życia, w którym sukces nierzadko ma właśnie słodko-gorzki smak. - Ogólnie cała moja kariera, jak do tej pory, jest okupiona tylko gorzkim smakiem, ale się nie poddaję. I powiem panu szczerze, że bardzo pozytywnie patrzę na przyszłe miesiące i przyszłe lata. Po prostu jestem szczęśliwa i nie boję się kolejnych zawodów. Patrzę na to wszystko z pewnością siebie. Dobrze wiem, ile ciężkiej pracy wykonałam zimą oraz w poprzednich latach. Była to praca nie tylko z moim trenerem, ale również z psychologiem Janem Blecharzem. To wszystko wygląda niesamowicie profesjonalnie. Widzę po sobie, że stałam się zupełnie inną zawodniczką, zupełnie inaczej podchodzę do pewnych kwestii. Kurde, jestem dumna z siebie! Kawał dobrej roboty zrobiłam i nie mam powodów, żeby się o cokolwiek martwić. Gdyby szukać sportowca, który potrafił wychodzić z przeróżnych zakrętów życiowych, daleko nie trzeba by było szukać. Stoję twarzą w twarz z taką wojowniczką. - No cóż, motywację można znaleźć różnoraką. Ja przede wszystkim jestem bardzo uparta. Nieważne, co by się działo, ja i tak będę walczyła o to, co sobie zaplanowałam i zamarzyłam. Natomiast świetnym przykładem walki o powrót do pełnej sprawności jest była rekordzistka Polski, pani Basia Madejczyk, która już dwukrotnie zmagała się z nowotworem. Jest dla mnie niesamowitą kobietą. Pamiętam, jak w 2013 roku miałam okazję być z nią po raz pierwszy na obozie. Myślę sobie: "o Jezu, pani Basia Madejczyk ze mną na jednym obozie". To był po prostu hit! Wie pan, za każdym razem, gdy miałyśmy techniki, ja podpytywałam panią Basię, co myśli na dany temat oraz podziwiałam, z jaką gracją poruszała się po rozbiegu. Nie mogłam się na to napatrzeć. To był też bardzo pozytywny bodziec motywacyjny do mojej dalszej pracy, bo wiedziałam, z jak fantastycznymi rezultatami pani Basia powróciła. Tak naprawdę przykładów jest wiele i każdy ze sportowców, startujących dzisiaj, niesie ze sobą jakąś historię i problemy. Wszyscy bowiem zmagamy się z bólem, który jest nieodłączną częścią życia sportowca. Wszystko tak naprawdę zależy od siły charakteru, a ból pokazuje nam, z czego jesteśmy zbudowani. Opowiada pani o tym wszystkim bardzo emocjonalnie... Nie chciałbym już ze szczegółami wracać do tematu pani choroby, ale słuchając pani muszę stwierdzić, że ból i cierpienie w dużym stopniu uszlachetniają człowieka. Człowiek zaczyna bardzo doceniać te rzeczy, sytuacje i wydarzenia, nad którymi normalnie być może przechodziłby do porządku dziennego. - Zgadza się. Ból, kontuzje, czy w ogóle problemy bardzo szybko sprowadzają nas do parteru. Uczą cierpliwości, szacunku i pokazują nam, że trzeba być przede wszystkim skromnym. Trzeba się po prostu skupić na pracy, a jak chce się świętować, to robić to dopiero po zwycięstwie, ale potem bardzo szybko wracać do ciężkiej pracy. "Sodówa" nie może odbić. Są sportowcy, którym to odpowiada, ale takich ze specyficzną mentalnością jest niewielu. To nie jest złe, absolutnie, ale ja wiem, że mnie to nie pomaga. Mnie bardzo odpowiada to, co jest teraz, a układałam to sobie latami. Niebezpieczeństwo tzw. sodówki lub koncentrowania uwagi tylko na sobie może być większe u tych sportowców, którzy kroczą praktycznie od sukcesu do sukcesu w sporcie i życiu, a omijają ich wszelkie przeciwności. To wszystko może utrwalać poczucie życia w "bańce" i brak refleksji. - Zgodzę się, bo nasze życiowe postawy zawsze zależą od doświadczeń, jakie nas w życiu spotykają. Czyli od wszelkich dobrych i złych sytuacji. Natomiast przyjemnie ogląda się kariery idealne, gdzie od początku do końca jest się urodzonym zwycięzcą, nieważne co by się robiło, gdzie startowało, w jakich okolicznościach i warunkach. Czyli zawsze było się tylko tym wygranym. To jest coś fajnego, ale dobrze wiemy, że życie nie jest jak w bajce. Niejednokrotnie bywa niesprawiedliwe i bardzo trudne, pokazując miejsce w szeregu. To trochę tak jak w sporcie, który też jest nieprzewidywalny. I tak naprawdę nie mamy pewności, co wydarzy się za miesiąc, za rok, a nawet jutro. To wszystko jest jedną wielką tajemnicą. Możemy być pewni swojej dyspozycji i pracy, którą wykonaliśmy i wielu innych czynników, ale to i tak za mało, by wiedzieć, co przyniesie kolejny dzień. W historii polskiego oszczepu zapisała się pani 9 maja w Splicie, zostając nową rekordzistą naszego kraju. Mimo że od tego spektakularnego wyniku minęło już kilka tygodni, jeszcze ciągle oswaja się pani z myślą, czego dokonała? - Myślę, że już zaaklimatyzowałam się w temacie. Wiem, że mogę tyle rzucić. Oczywiście ta mała niedyspozycja barku bardzo szybko sprowadziła mnie na ziemię, choć ja już i tak zaraz po rzucie myślałam o następnym treningu i koncentrowałam się, jaką pracę trzeba będzie wykonać i co jeszcze poprawić. Dlatego absolutnie nie wieszałam sobie czegokolwiek na szyi i nie myślałam osiadać na laurach. Dało się odnieść wrażenie, że wszyscy dookoła byli w euforii, a pani w tym wszystkim jakby najbardziej się pilnowała. - Bo to jest taki klimat i nie ma co się temu dziwić, że ludzie uwielbiają to robić. Natomiast ja, już nauczona doświadczeniem sprzed lat, a przede wszystkim z Rio de Janeiro, dobrze wiedziałam, na czym mam się sfokusować. Nad tym też przez lata pracowałam z profesorem Blecharzem. Tak że cieszę się, iż osiągnęłam ten wynik i jestem w stanie go powtórzyć, bo dobrze wiem, jak to wykonałam. Natomiast mam też świadomość, że wszystko musi być na optymalnym poziomie, a przede wszystkim dyspozycja. Dlatego sama jestem bardzo ciekawa tego, co będzie w przyszłych miesiącach. Podczas rekordowego rzutu wszystko idealnie się złożyło, czy jeszcze były rezerwy? - Zawsze można się do czegoś przyczepić, natomiast nie ukrywam, że jeszcze do tej pory nie miałam z trenerem czasu, żeby przeanalizować ten rzut. Inna sprawa, że rzadko kiedy to robimy, jeśli chodzi o rzuty konkursowe, ale mój trener pewnie ma w głowie, nad czym musimy się skupić i nad czym pracować. Zawsze będzie ta optymalizacja i zwiększanie prędkości na rozbiegu, bo nie chodzi o to, żeby pobiec "w pałę" jak najszybciej, bo wtedy nie wytrzymam przeciążeń, które powstaną wraz z prędkością, przez co pouciekają mi wszystkie siły wektorowe i rzut nie wyjdzie. A dodatkowo mogę się jeszcze "porwać", dlatego to wszystko musi być niesamowicie wyważone. Nad tym będziemy pracować, bo mamy jeszcze chwilkę czasu. Jak będzie wyglądał w pani przypadku czas pozostały do rozpoczęcia igrzysk? - 10 czerwca rozpoczynam dziesięcio- lub czternastodniowy obóz w Karpaczu. Bardzo chciałabym ten obóz dociągnąć do mistrzostw Polski, żeby prosto przejechać na zawody. Mam nadzieję, że uda mi się tam wystartować. Oczywiście jeszcze do końca nie wiem, jak będzie reagował mój bark. W każdym razie nie mam absolutnie żadnego ciśnienia, bo plan na pierwszą część sezonu już wykonałam, w postaci minimum na igrzyska. Dlatego równie dobrze mój kolejny start może odbyć się dopiero w Japonii. Odpowiedzi przyniesie czas, ale nastawiam się na mistrzostwa kraju. Zobaczymy, jak spisze się i zmobilizuje do pracy mój "kolega" (Maria wskazała na bark - przyp. AG). Później być może jeszcze wystartuję na początku lipca, a po połowie lipca już wylatuję na pełną aklimatyzację do Japonii. Pod Jokohamą, na wysokości około tysiąca metrów n.p.m., mamy ośrodek treningowy. Jestem już po rozmowie z prezesem, którego zapytałam, czy to dobra decyzja, że zdecydowałam się na pełną aklimatyzację. Powiedział, że jak najbardziej jest to słuszne rozwiązanie. Więc cieszę się, że również intuicyjnie podejmuję odpowiednie decyzje. Kurczę, nie mogę się doczekać! Zawsze w ten sposób personifikuje pani ból i kontuzje, żeby się z "kolegami" bardziej oswoić? - Bólu nie, choć jestem do niego przyzwyczajona, ale już z barkiem jestem za pan brat. Dobrze wiem, ile razem przeszliśmy, ile ciężkiej pracy wykonaliśmy oraz ile bólu musieliśmy tak naprawdę zaakceptować. Ufam swojemu ciału, dlatego wiem, że my... Zabrzmiało, jakbym była osobą dwubiegunową (uśmiech). Ale tak, wiem, że jesteśmy w stanie jeszcze bardzo dużo zrobić. Wierzę, że to jeszcze nie jest granica moich możliwości. Rozmawiał Artur Gac