Aleksandra Szmigiel jako juniorka rywalizowała na bieżni na średnim dystansie. Potem przyszedł czas, aby podjąć ważną życiową decyzję. Wtedy na dobre do swojej ręki "przyspawała" aparat fotograficzny. Od tego czasu wszystko nabrało innego koloru. Rozstanie się ze sportem nie warunkowało jednak porzucenia miłości do lekkiej atletyki. Wciąż jej celem są mistrzostwa świata i igrzyska olimpijskie, ale w nieco innym wymiarze. Dzisiaj Aleksandra Szmigiel jest jednym z najlepszych fotografów sportowych w Polsce, a jej prace nie przechodzą bez echa na największych konkursach fotograficznych w kraju. Aleksandra Bazułka, Interia: Wybór fotografii był sposobem na bezbolesne zamknięcie sportowego etapu w pani życiu? Aleksandra Szmigiel: - Kiedyś trenowałam biegi średnie, czyli 800 i 1500 metrów. Ten okres trwał dziesięć lat, więc sport był mi bardzo bliski, wiele mnie nauczył i z pewnością zbudował też mój charakter. Kiedy byłam na etapie juniorskim, odnosiłam sukcesy, regularnie stając na podium. W pewnym momencie nie mogłam już dać z siebie wszystkiego. Miałam bardzo niefajną przypadłość, która polegała na poddawaniu biegu i schodzeniu z bieżni. Weszło to na tyle w nawyk, że nie mogłam tego zwalczyć. Konsultowałam się nawet z psychologiem sportu, ale te wizyty uświadomiły mnie, że powinnam już przekierować swoją energię na coś innego. Dlaczego to właśnie aparat wyparł lekkoatletyczne kolce? - Jeszcze wtedy, gdy byłam zawodniczką, pracowałam w portalu biegowym i studiowałam Filologię Polską. Pisałam wówczas artykuły i robiłam zdjęcia. Zdecydowanie bardziej ciągnęło mnie w kierunku fotografii. Zmieniłam więc kierunek, dostałam się Fotografię Prasową na Uniwersytecie Warszawskim. Nie chciała pani spróbować sił jako trenerka? Nie myślę o wielkich nazwiskach, ale o funkcji trenera dzieci. - Aby być trenerem, trzeba mieć do tego predyspozycje. Zdarzają się pytania od kolegów fotoreporterów na temat biegania. Wtedy zawsze chętnie sprzedaję im porady dotyczące doboru butów, ćwiczeń, czy w ogóle dotyczące tego, jak zacząć biegać. W każdym zawodzie najważniejsza jest pasja. Wówczas człowiek rozwija swoje umiejętności z przyjemnością. Wciąż jednak zdarza się pani wracać na bieżnię w roli zawodniczki. Obserwując relacjonowane przez pani zawody, widzę starty w zawodach dla dziennikarzy podczas największych imprez, które nierzadko padają Pani łupem. - W Londynie zostałam nawet mistrzynią świata dziennikarzy (śmiech). W trakcie zawodów najwyższej rangi któregoś popołudnia zbierają się dziennikarze z zamiarem wystąpienia w tak zwanym "media race". Zazwyczaj jest to 800 m, czyli mój koronny dystans. Pierwsze zwycięstwo odniosłam na halowych mistrzostwach Europy w Pradze. Do pamiętnego zdarzenia doszło na mistrzostwach świata w Pekinie. Gdy wychodziłam już na prowadzenie, na 200 m przed metą naderwałam ścięgno Achillesa. Kosmiczna kontuzja. W dodatku chciałam, jak kiedyś wyglądać na zawodowca, więc biegłam w kolcach. Z 43-procentowym naderwaniem ścięgna pracowałam jeszcze cztery dni, korzystając z fachowej opieki fizjoterapeuty kadry. Na start powróciłam w Londynie, gdzie zajęłam pierwsze miejsce, Wygrałam też na hali w Glasgow na dystansie 60 m. Sromotną klęskę poniosłam podczas MŚ w Dosze. Wolną serię wygrałam z dużą przewagą, ale druga seria była szybsza i do podium zabrakło mi 1,5 sekundy. Byłam strasznie rozgoryczona (śmiech). W końcu trudno jest przyzwyczaić się do innego miejsca niż te na podium. Mimo wszystko to pewnie niezłe przeżycie biec na tej samej bieżni, co profesjonalni lekkoatleci. - Podczas takich zawodów otrzymujemy numerki takie same jak profesjonalni lekkoatleci. Nadrukowane są na nich nasze nazwiska, więc to świetna pamiątka. W zeszłym roku nagrody wręczał sam prezes World Athletics. W czym pomaga doświadczenie zawodnicze na polu fotoreporterskim? Na zdjęciach widać, że ma pani przyjacielskie relacje z wieloma zawodnikami. - Na tym, że znam ten sport jako zawodniczka, opiera się filozofia mojego podejścia do fotografii. Wiem, co jest ważne i na co warto zwrócić uwagę. Szukam również momentów "backstagowych", bo chcę pokazywać, jak wyglądają przygotowania, co dzieje się na długo przed zdobyciem medalu. Często jeździłam też na obozy z lekkoatletami, żeby uchwycić nie tylko tę wisienkę na torcie, ale także krew i pot. Moim zdaniem do tego typu fotografii trzeba mieć nie tylko oko, ale także serce. W tym zawodzie ważne jest też to, żeby być przygotowanym na pewne momenty i wiedzieć, co może się wydarzyć. Emocje dominują na pani pracach. Widać na nich prawdziwy sport. - Często staram się opowiedzieć historię jednego biegu, robiąc fotoreportaż. Takim przykładem jest cykl zdjęć wykonanych podczas ME w Berlinie, kiedy Marcin Lewandowski wywalczył srebrny medal na dystansie 1500 m. Przy powstawaniu takiego reportażu z linii startu szybko muszę przebiec na wiraż, gdzie robię drugie zdjęcie. Później wypada ująć kibiców. Fotografując start Marcina, na trybunach zasiadała akurat jego mama i żona. Następnie zdjęcie na finiszu oraz ujęcie radości. To wszystko da się wykonać w siedem, osiem minut, ale trzeba mieć na to plan. To już praca na pełen etat? - Przełomem fotograficznym były dla mnie Mistrzostwa Świata w Pekinie w 2015 roku. Tam miałam okazję zapoznać najlepszych fotografów świata i sama zrobiłam kilka fajnych klatek. Jedna z nich została nawet nagrodzona na prestiżowym konkursie BZ WBK Press Foto. To był moment, który przyspieszył moją karierę. Postanowiłam wówczas, że chcę zająć się tym na sto procent. Opłaciło się. Na zeszłorocznych Mistrzostwach Świata w Dosze pracowałam dla agencji Reuters. To było dla mnie spełnienie marzeń. W tym roku pojadę z nimi także na Igrzyska w Tokio. To wielki zaszczyt i radość. Które wydarzenie sportowe szczególnie utkwiło pani w pamięci? Któreś z wielkich zwycięstw, porażek? - Zeszłoroczne mistrzostwa były niebywale emocjonujące. Kiedy nasza sztafeta 4x400 m zdobyła srebro, ten moment kompletnie mnie złamał. Dziewczyny pobiły rekord Polski prawie o trzy sekundy - kosmiczny wynik. Robiąc zdjęcia, nie mogłam powstrzymać emocji, poryczałam się! Dziewczyny niesamowicie zareagowały na swój sukces. To było pomieszanie niedowierzania z radością. Kiedy zobaczyły, że płaczę, wyściskały mnie, bo po prostu nie dało się inaczej cieszyć z tego momentu. Niebywale cieszyłam się również z medalu Marcina Lewandowskiego. A te negatywne emocje uwiecznione na fotografii? - Zawsze przeżywam występy Angeliki Cichockiej, która jest moją przyjaciółką. Jesteśmy z tego samego rocznika i kiedyś razem rywalizowałyśmy na bieżni. Nawet był czas, kiedy przybiegałam za Angeliką półtorej sekundy. To też chrzestna mojego synka. Dwa lata temu na MŚ w Birmingham Angelika była w bardzo dobrej formie. W eliminacjach w biegu na 800 m była cały czas popychana przez Etiopkę, a na mecie zabrakło dosłownie setnych sekundy, żeby dostać się do finału. Byłam wtedy pewna medalu, bo wiedziałam, że jest w gazie. Polska ekipa nawet nie złożyła protestu. To było nie tylko dla niej, ale również dla mnie bardzo trudne do przeżycia. Jestem też przejęta startami Adama Kszczota. Wtedy, gdy wygrywał Adam Kszczot też emocje wzięły górę? - Kiedy zawodnikowi robi się przez tyle lat zdjęcia, zna się na pamięć jego reakcje i to jak wygląda jego przygotowanie do startu. Jako fotografowi, podglądającemu to wszystko, emocje czasem się udzielają. Gdy wchodzę w jego emocje, rozumiem przed jakim wyzwaniem staje, więc po zwycięskim biegu cieszę się razem z nim. Kiedy Adam Kszczot zdobył trzeci raz tytuł mistrza Europy, zrobiono nam nawet wspólne zdjęcie, gdy się ściskamy. Z jakiego zdjęcia, a może projektu jest pani szczególnie dumna? - Jest jedno takie zdjęcie, które kojarzy wielu fotografów. Zostało też nagrodzone na konkursie Grand Press Photo. Przedstawia zawodnika tuż przed startem, który odchyla głowę do tego stopnia, że wygląda, jakby za chwilę miał ją urwać. Jest ono wynikiem moich obserwacji. Zawodnicy startujący w biegu z przeszkodami są bardziej rozciągnięci i bardzo ciekawie przygotowują się do biegu. Wysyłając fotografię na konkurs, musiałam dosyłać jej oryginał, aby udowodnić, że nie jest to fotomontaż. Podróżowanie po całym świecie z walizką pełną obiektywów to trudne wyzwanie dla drobnej, delikatnej kobiety. Ile zazwyczaj wazy pani walizka ze sprzętem? - Podróżując z całym zestawem fotoreportera, zawsze stresuję się transportem mojego sprzętu. Wolę mieć go przy sobie niż w luku bagażowym, bo to kosztowny ekwipunek. Zazwyczaj traktuję sprzęt jako bagaż podręczny i staram się, aby zatrzeć na lotnisku jego wagę. To faktycznie około 20 kilogramów. To, że uprawiałam sport i nadal staram się być formie, sprawia, że łatwiej jest znosić trudy tej pracy. Gdy pracuję, nic poza pracą nie istnieje. Najpierw pomalowała pani lekkoatletów złotą farbą, teraz w biało-czerwone barwy. Czego możemy spodziewać się wkrótce? - Myślę o projekcie, angażującym młodych lekkoatletów. Chciałabym pokazać osoby, które dopiero rozpoczynają swoją przygodę ze sportem, mają swoich idoli i aspirują do bycia najlepszym. Teraz priorytetem są jednak dla mnie Igrzyska Olimpijskie w Tokio.