Wspólnie z kolegami z jamajskiej drużyny chciał zakończyć karierę złotem mistrzostw świata. Niestety, najlepszy sprinter w dziejach padł na bieżnię po kilkudziesięciu metrach jak odebrał pałeczkę od Yohana Blake'a. Każdy kibic mniej lub bardziej zna historię Bolta. Spierać można się tylko o to, kiedy na dobre się zaczęła. Większość ekspertów uważa, że przełom nastąpił w 2008 roku w Pekinie. Trzy złote medale olimpijskie, trzy rekordy globu na najbardziej prestiżowych dystansach - 100 i 200 m oraz w sztafecie 4x100 m i po raz pierwszy cały świat nazwał go "Królem Sprintu". Nikt jednak nie przypuszczał, że ten przydomek będzie aktualny przez dziewięć kolejnych lat. Od tego czasu cała lekkoatletyka kręciła się głównie wokół niego. Niezwykła szybkość, nadzwyczajna pewność siebie i perfekcyjnie dobrany pseudonim ("Błyskawica") sprawiły, że porwał za sobą tłumy. Jego "show" trwa zaledwie kilka sekund - najczęściej poniżej dziesięciu - a i tak, gdziekolwiek się nie pojawił, trybuny były pełne. Usain St Leo Bolt urodził się 21 sierpnia 1986 roku w regionie Trelawny na Jamajce. Jego pierwszą miłością był krykiet, ale sukcesy zaczął odnosić w sprincie. Wielka kariera zaczęła się w 2002 roku. W mistrzostwach świata juniorów zaledwie 15-letni Jamajczyk wygrał wynikiem 20,61 bieg na 200 m. Nikt wcześniej w tym wieku nie zwyciężył w zawodach 19-latków. Ten sukces powtórzył rok później, ale w swojej kategorii wiekowej. Złoto dał mu wynik 20,40. Nic zatem dziwnego, że w 2004 roku o Bolcie mówiło się jako kandydacie do medalu olimpijskiego. Do Aten przyjechał z rekordem świata juniorów na 200 m (19,93), co było też drugim rezultatem sezonu wśród seniorów. - Zostać mistrzem olimpijskim w moim wieku? To byłoby coś pięknego - mówił przed rywalizacją. Stolicę Grecji opuścił jednak ze łzami w oczach. Odpadł w eliminacjach, dodatkowo nabawił się kontuzji ścięgna Achillesa. Ale to go nie zniechęciło. Przyszedł rok 2005 i mistrzostwa świata w Helsinkach. Jamajczyk po raz pierwszy znalazł się w finale tak dużej imprezy seniorskiej. A miał dopiero... 18 lat. Warunki mu jednak nie sprzyjały. Bolt nie znosi zimna, zaś w stolicy Finlandii na upał i słońce nie mógł liczyć. Do mety dokuśtykał jako ósmy, łapiąc się po drodze za udo. Ta kontuzja okazała się groźniejsza niż przypuszczano. Musiał odczekać rok i szczęśliwa okazała się dla niego Osaka. Jak wielokrotnie powtarzał - mistrzostwa świata w Japonii spowodowały przełom w jego karierze. Do Azji poleciał z rekordem Jamajki na 200 m - 19,75. Szybszy okazał się tylko Amerykanin Tyson Gay, a kolejne srebro zdobył ze sztafetą 4x100 m. Rok 2008. Igrzyska w Pekinie. Bolt postanowił wystartować także na 100 m. Był faworytem. Wcześniej w Nowym Jorku ustanowił rekord globu - 9,72. Ten wynik poprawił w "Ptasim Gnieździe". Jeszcze przed metą zaczął bić się w pierś i uśmiechać do publiczności. A mimo to uzyskał 9,69. Eksperci długo analizowali, jaki byłby czas, gdyby nie zlekceważył końcówki. Słowo "fenomen" zaczęto odmieniać w jego kontekście przez wszystkie przypadki. Sprinter musi być muskularny, impulsywny i nie wyższy niż 180 cm. Trenerzy od lat twierdzili, że o zwycięstwie na 100 m decyduje start. Jakie zatem miał szanse Bolt, który ma niemal dwa metry, a wyjście z bloków jest jego najsłabszą stroną? Tymczasem w Pekinie nie było na niego silnych także na 200 m. 19,30 - to był kolejny fantastyczny rekord globu. Po raz pierwszy od 1984 roku, czyli od czasów Carla Lewisa, ktoś "zgarnął" sprinterski dublet. To były narodziny wielkiej gwiazdy, która przez kolejne lata elektryzowała świat. W stolicy Chin stanął jeszcze raz na najwyższym stopniu podium - z kolegami ze sztafety 4x100 m i pobił trzeci rekord globu - 37,10. Medal i wynik stracił później, gdy okazało się, że kolega z ekipy Nesta Carter stosował doping. Wydawało się, że taki sukces będzie trudny do poprawienia. W 2009 roku w Berlinie kibice znowu przecierali oczy. Mistrzostwa świata odbywały się na Stadionie Olimpijskim, a na biegi Bolta zapełniał się on po same brzegi. - Przyjechałem pokazać wszystkim, że ubiegły rok nie był żartem - powiedział po przylocie do Niemiec Bolt. I nie żartował. Po raz kolejny sięgnął po trzy złote medale. Znowu okrasił je rekordami świata - na 100 m 9,58, a na 200 m - 19,19. Tych wyników do tej pory nie udało się mu poprawić. Ani nikomu innemu. Złoto wywalczył też ze sztafetą - 37,31. - Moim celem jest zostać legendą. Nad tym właśnie pracuję - przyznał. Coraz częściej był pytany o doping. Tym bardziej, że ogniwo afery dotarło na Jamajkę. - Bardzo ciężko pracuję i jestem na każdym kroku sprawdzany. Ale taki jest sport. Wiem, że z dopingiem się nie wygra. Jedynym wyjściem, by to zwalczyć, jest samemu nie brać i... wygrywać - odpierał ataki. 2010 rok to dla niego trudne 12 miesięcy. Nie startował zbyt często, walczył z kontuzją stopy, zastanawiał się nawet nad dorzuceniem do swojego repertuaru skoku w dal. 6 sierpnia w Sztokholmie po raz pierwszy od dwóch lat musiał pogodzić się z porażką na 100 m. Szybszy okazał się od niego Amerykanin Tyson Gay. Mistrzostwa świata w Daegu 2011. Aspiracje znowu były wysokie. - Przyjechałem po trzy złote medale - zapowiadał. Zaczęło się od wielkiego rozczarowania. W finale 100 m Bolt popełnił falstart i został zdyskwalifikowany. - Chcecie, żebym się popłakał? Tak się nie stanie - oznajmił. Na 200 m obronił tytuł i skomentował: - Jestem szczęśliwy. Jestem najlepszy. Pobiegłem tak, bo chciałem przeprosić kibiców za nieudany start na 100 m. Wygrał także ze sztafetą i na osłodę z kolegami poprawił rekord świata - 37,04. Na kolejny popis nie musiano jednak długo czekać. Przyszedł rok olimpijski. - Przede mną było sporo lekkoatletycznych legend, ale teraz jest mój czas - zaznaczył przed rywalizacją w Londynie w 2012 roku. Pierwszy wielki występ miał na otwarcie olimpiady. Był chorążym reprezentacji. Potem nie miał sobie równych na 100 i 200 m. Na pierwszym dystansie otarł się o rekord globu - 9,63. - Niektórzy we mnie wątpili. Musiałem pokazać, że jestem najlepszy. Jestem żywą legendą - powiedzcie o tym wszystkim w swoich krajach - zaapelował do dziennikarzy. Na zakończenie rywalizacji ze sztafetą cieszył się z najszybszego biegu w historii - 36,84. 2013 rok nie był łatwy dla sprinterskiej sceny. Na kilka tygodni przed mistrzostwami świata w Moskwie ujawniono aferę dopingową, w której zamieszani byli wielokrotni medaliści tej imprezy Gay i Jamajczyk Asafa Powell. Bolt się od tego odciął i po raz trzeci sięgnął po trzy złote medale. Został najbardziej utytułowanym lekkoatletą w historii. Dorobek powiększył jeszcze dwa lata później w Pekinie. Przed ostatnim startem w Londynie był on imponujący - 11 złotych i dwa srebrne medale. Bo w stolicy Chin znowu trzykrotnie triumfował, a jego pojedynek z Amerykaninem Justinem Gatlinem nazywano "walką dobra ze złem". Jamajczyk był tym dobrym, Gatlin - dwukrotnie złapany na dopingu - tym złym. Amerykanin był pewny zwycięstwa. Nie przegrał 29 kolejnych biegów, ale... w żadnym nie rywalizował z Boltem. I w Pekinie przekonał się, że pokonać Jamajczyka - to prawie "mission imposible". Wtedy jeszcze nie znalazł rozwiązania tego zadania. Biegi na 100 m stały się - dzięki Boltowi - nie tylko niespełna 10-sekundowym wydarzeniem, ale także spektaklem. Nie chodziło tylko o talent, ale o osobowość, otoczkę, miny, gesty. Jego rekordy to nie tylko czasy, ale także show - zakończone niezliczoną liczbą póz oraz... selfies. Z igrzyskami pożegnał się w Rio de Janeiro. Oczywiście tak, jak tego wszyscy oczekiwali - trzema złotymi medalami. Po mistrzostwach świata w Londynie na lekkoatletycznej scenie pozostanie pustka. Trudna do wypełnienia. Bo Bolt to nie tylko "czasy", ale osobowość. Nie zmieniła tego nawet porażka na 100 m w ostatnim indywidualnym występie na wielkiej imprezie. Wielki mistrz nie był w najwyższej formie, rywale do końca nie mogli uwierzyć, że można go pokonać. W finale został na starcie i nie dogonił nie tylko banity Gatlina, ale i jego rodaka Christiana Colemana. Takie rozstrzygnięcie bardziej nie spodobało się publiczności niż Boltowi. "Pogratulował mi, a pierwszą rzeczą, którą mi powiedział było, że nie zasłużyłem na buczenie i gwizdy kibiców" - przyznał Gatlin i dodał: "To wciąż jego wieczór". Tak miało też być w sobotę 12 sierpnia. Usain Bolt odebrał pałeczkę, przełożył ją do prawej dłoni, ruszył i ... doznał kontuzji. Nie żegnał kibiców radosnymi gestami, tylko grymasem bólu na twarzy. Widzowie patrzyli na niego, zakrywając twarze. Szok mieszał się z niedowierzaniem. Jamajczyk próbował skakać na jednej nodze, aż padł na bieżnię. Do "złotego chłopca" podjechały służby medyczne, pojawił się wózek inwalidzki. Odmówił jednak pomocy, nie chciał się żegnać ze sportowym światem takim obrazkiem.