Jamajski król sprintu przyzwyczaił kibiców do robienia show. W niedzielę nie dał rady. Emocje były zbyt duże. Gdy wyszedł na stadion - po raz ostatni, ubrany w reprezentacyjny dres i wziął do ręki mikrofon, nie mógł mówić. Głos mu się łamał, a w oczach pojawiły się w łzy. Podziękował publiczności, pomachał, ukłonił się. Zrobił rundę honorową po stadionie. Od organizatorów dostał kawałek bieżni Stadionu Olimpijskiego, na którym pięć lat temu wywalczył trzy złote medale igrzysk. Puszczono mu także na telebimie film - najlepsze momenty z kariery oraz podziękowania kibiców z całego świata. To nie był jednak Bolt, jakiego wszyscy znają. Spokojny, opanowany. Nie robił show. Szedł po bieżni i się rozglądał. Tak jakby ten widok chciał zostawić w pamięci na zawsze. Kibice sprawili mu owację na stojąco. Sportowo te mistrzostwa mu nie wyszły. W biegu na 100 m musiał pogodzić się z brązowym krążkiem, a świat pisał o zwycięstwie zła nad dobrem. Ten "zły" to Justin Gatlin, który w wieku 35 lat został najstarszym mistrzem świata na tym dystansie. Amerykanin został wygwizdany przez publiczność, a w jego obronie stanął sam Bolt. Jamajczyk ostatni występ miał w sztafecie 4x100 m. Był ustawiony na ostatniej zmianie i... nie dobiegł. Świat obiegły zdjęcia, jak łapie się za udo. Oficjalnie to był skurcz. Przez media przeszła burza. Zawodnicy byli oburzeni, oskarżając organizatorów o brak zdrowego rozsądku. Sprinterzy musieli na swój start czekać... 45 minut. Teraz lekkoatletyka będzie musiała radzić sobie bez niego. To będzie nie lada wyzwanie, bo na razie gwiazdy jego formatu na horyzoncie nie widać. Z Londynu - Marta Pietrewicz