Kopron po raz pierwszy w karierze stanęła na podium tak dużej imprezy seniorskiej, ale już jako juniorka młodsza błysnęła, kiedy wywalczyła srebro mistrzostw świata w tej kategorii wiekowej. Przed konkursem w Londynie mówiła odważnie: "może zostanę czarnym koniem". I tak też się stało. W pierwszej próbie uzyskała 74,76 m i tym rzutem zapewniła sobie medal. Później było wprawdzie coraz gorzej, ale żadna z rywalek nie potrafiła zepchnąć jej z podium. "Nie stresowałam się jakoś bardzo mocno. Niestety jednak z próby na próbę gasłam. Za dużo myślałam, za dużo chciałam poprawić, zamiast po prostu pójść, puścić barki. Dziadzio powiedział, że zbladłam, trochę byłam zmęczona" - przyznała potem. "Dziadzio" - tak nazywa swojego dziadka, do którego wróciła po czterech latach. To właśnie Witold Kopron namówił ją na rzut młotem. Próbowała wszystkiego - rzutu oszczepem, dyskiem, biegów. "Gdy zaczynałam zabawę w lekkoatletykę ważyłam 52 kg, ale młot spodobał mi się najbardziej i tak zostało" - wspominała. Dziadek nauczył ją podstaw i wysłał do Poznania. Tam był specjalista od tej konkurencji Czesław Cybulski. Spędziła pod jego opieką cztery lata, ale sukcesów nie było. Po rozczarowaniu w igrzyskach w Rio de Janeiro postanowiła wrócić do Puław. "Tam jest mój dom. Jestem rodzinną osobą i bliskość rodziny jest dla mnie bardzo ważna. To daje mi komfort przygotowań" - przyznała. Jak się okazało ta decyzja zmieniła jej życie. Po niespełna roku stanęła na podium mistrzostw świata. Po raz pierwszy w karierze. "Czy to przełom? Na pewno finansowy" - podkreśliła. W Londynie, gdy objęła prowadzenie w konkursie, bo tak właśnie było po pierwszej kolejce, zmieniła rękawicę. Teraz można gdybać, czy to była dobra decyzja. "Zaczęłam się szarpać, trochę nie przykładałam się do wejścia. Po prostu zgasłam. Czemu zdecydowałam się na taki ruch? Bo mogło być już tylko lepiej. Zresztą dokładnie tak samo robię na treningach. Początkowo rzucam w grubej, a potem zmieniam na cieńszą. Czucie się wtedy zmienia. Miało być dobrze i chyba było" - oceniła. Brąz to wielki sukces, ale... niedosyt pozostał. Tym bardziej, że wyniki na treningach obiecywały więcej. "Bez problemu uzyskiwałam po 76 metrów. A cięższym, pięciokilogramowym młotem udało mi się rzucić 68 m. Przełożenie to ok. 10 metrów. Mogło być naprawdę dobrze. Zabrakło techniki i może trochę doświadczenia" - analizowała. Ale najbardziej żałuje, ze konkurs nie skończył się po... pierwszej kolejce. "Wiedziałam, że Anita to rzuci. To było kwestią jednej, dwóch prób. Nie łudziłam się, ale miałam tylko nadzieję, że nikt tam więcej nie dorzuci, bo po czwartej kolejce to już modliłam się, żeby ten konkurs jak najszybciej się skończył" - przyznała. Po ostatnim rzucie w konkursie... popłakała się. To były łzy szczęścia, radości, ulgi. "Co dalej? Czeka mnie jeszcze jakieś 5-6 startów. Najbliższy 15 sierpnia w Memoriale Kamili Skolimowskiej w Warszawie. Potem Uniwersjada. A zimą wracam do 11 treningów w tygodniu" - mówiła. Pracować - jak sama podkreśla - ma nad czym. Zastanawiają się z trenerem, czy nie zmienić techniki. "No i chyba jestem w stanie w kolejnych sezonach postraszyć Anitę Włodarczyk. Niech się trochę boi. Idzie świeża krew" - oznajmiła poważnie, choć z pewnym wahaniem. Mistrzynię i rekordzistkę świata podziwia za... luźne barki. "To, co ona robi w kole to majstersztyk. Tego mi właśnie brakuje. Puścić młot i się kręcić. Nie wiem dlaczego, ale nadal mam stare nawyki i przyspieszam rękami" - przyznała. Z dziadkiem na treningach się nie kłóci, ale... "zdarzają się nieraz nerwy. Dziadzio macha wtedy ręką na mnie, bo wie, że za 10 minut mi przejdzie. Jak to mówi: babcia jest taka sama". Z Londynu - Marta Pietrewicz