Gdy dwa lata temu w Pekinie Malachowski sięgnął po złoto rzucił 67,40. Teraz taki wynik nie dałby mu nawet brązu. - Konkurs konkursowi nierówny. Nie jestem zły na wynik, bo ten jest w miarę w porządku. Piąte miejsce - też nie ma tragedii. Dwa-trzy tygodnie temu piątą lokatę wziąłbym w ciemno. Po konkursie w zeszłym tygodniu we Władysławowie (67,68 - PAP), już nie - przyznał. W sobotę wicemistrz olimpijski uzyskał 65,24. Wygrał Litwin Andrius Gudzius - 69,21. - U mnie nie było widać walki w kole. Nie chodziły mi nogi. To nie jest wina treningu, moja czy przygotowań. Czasami tak jest, że nie trafia się w dzień i koniec - podkreślił Małachowski. Najbardziej w sobotę zaskoczył go trzeci Amerykanin Mason Finley - 68,03. - Chylę czoła. Nie pamiętam, żeby którykolwiek reprezentant USA tak daleko rzucił ze mną w konkursie, zwłaszcza w takich bezwietrznych warunkach. Czapki z głów. W ogóle poziom, jak na te warunki, był wysoki, ale to pokazuje, że idzie młoda krew. Spokojnie. Dzisiaj oni zrobili show, za trzy lata w Tokio może ktoś inny - dodał zawodnik WKS Śląsk Wrocław. Nawiązał w ten sposób do roku olimpijskiego, kiedy Małachowski występem w igrzyskach chce zakończyć karierę. Trenuje, by zdobyć tam złoty medal, którego brakuje mu w kolekcji. Właśnie z z tą myślą obecny sezon nieco odpuścił. Później wszedł w trening, a potem nie był on tak intensywny. - Musiałem odpocząć - fizycznie i psychicznie. Dużo się działo w zeszłym sezonie, a ja już nie jestem najmłodszy. Nie zawsze można być na poziomie top. Czasami trzeba się cofnąć, żeby zrobić dwa kroki do przodu. Nie jesteśmy maszynami - zauważył. Nietypowa w Londynie była prezentacja zawodników. Dyskobole ustawili się wokół koła, a przed konkursem zagrała im grupa trębaczy. - Najwyraźniej pobudzili do walki trzech innych chłopaków, bo tak naprawdę to Gudzius, srebrny medalista Szwed Daniel Stahl i Finley zdominowali konkurs. Reszta na poziomie 65 metrów - zauważył. Ryzyko podjąć spróbował Urbanek. Po eliminacjach, które mu nie wyszły, postanowił pożyczyć buty od młociarza Nowickiego. - Za małe, bo za małe, ale przynajmniej były lepsze od moich, w których koło strasznie trzymało i nie mogłem się rozpędzić. Dzisiaj lepiej mi się rzucało, nogi były szybsze, ale trochę tego nie wykorzystałem - przyznał. Urbanek jest przede wszystkim zadowolony, że udało mu się znowu awansować do finału dużej imprezy. Pod tym względem zeszły rok był nieudany. - Fajnie, że wracam do tych lepszych rzutów. Może nie wyszło tak, jak bym chciał, ale są pozytywne aspekty tego sezonu. Plan minimum na pewno wykonałem. Na początku startów miałem problem zrobić nawet minimum na mistrzostwa świata. Poziom był dziś bardzo wysoki, rywale zaczęli bardzo mocno i ustawili sobie od razu konkurs - wspomniał. Dwa lata temu w Pekinie Urbanek wywalczył brązowy medal. - Teraz zupełnie inny czas, inne perypetie życiowe, inny konkurs. Poziom w dysku ogólnie się podniósł, więc trzeba pomyśleć, co zrobić, żeby dorównać chłopakom. Trzeba diametralnie zmieniać technikę, podłubać w szczegółach - podsumował.