Pan nie startował w mistrzostwach świata. Jest trochę żalu? Władysław Kozakiewicz: W moim czasie były tylko mistrzostwa Europy co cztery lata oraz igrzyska. Gdy się rozpoczęły mistrzostwa świata w 1983 roku to był już Siergiej Bubka i musiałem jemu oddać prym. Czy żałuję? Chyba trochę tak. W Sopocie są za to Polacy - Paweł Wojciechowski (SL WKS Zawisza Bydgoszcz) i Robert Sobera (AZS AWF Wrocław). Jak pan ocenia ich szanse? - Każdy się o to pyta, a z tymi szansami różnie bywa. Osobiście liczę na medal, bo obaj zawodnicy są w zwyżkującej formie i u siebie w domu skacze się trochę łatwiej. Jak weźmiemy jeszcze do tego kobiecą konkurencję, to moim zdaniem Anna Rogowska (SKLA Sopot) również ma realne szanse na medal. Tylko musimy pamiętać o jednej sprawie - w mistrzostwach świata wygrać chce każdy i nie zawsze zwycięża lepszy. Dlaczego? Bo konkurs jest danego dnia i właśnie tego jednego dnia trzeba mieć szczęście. Męska tyczka wydaje się bardziej ekscytująca, bo wyższe są wysokości, ale czy kobieca konkurencja nie jest warta takiego samego zainteresowania? - Kiedyś żartowałem, że jak panie wezmą tyczkę do ręki, to ja wtedy skończę. I tak też wyszło. Ale powód był inny - nie mogłem już wyżej skakać. Gdy jednak zaczęły kobiety, ludzie początkowo się z tego śmiali. Musimy być jednak świadomi, że dziewczyny skaczą już naprawdę bardzo dobrze. Pięć metrów to bardzo wysoko, technika nie jest już zwariowana, dlatego z miłą chęcią oglądam konkursy pań. Ile by pan teraz skoczył? - Nic. Od ostatniego konkursu w karierze, już nie skakałem. Dałem sobie z tym spokój, bo wyżej nie skoczę niż kiedyś, a mniej nie sprawi mi już radości. Ale to jest coś, czego się nie zapomina. - Pewnie, że nie. Czasami biorę tyczkę do ręki, jak pokazuję coś swoim zawodnikom, jednak muszę uważać, bo dorobiłem się już sztucznego barku. Muszę uważać. Ile zawodnicy muszą mieć przygotowanych tyczek w trakcie takich zawodów jak halowe mistrzostwa świata? - Minimum cztery. Są różnej twardości. W hali mniej się zmienia, bo nie ma wiatru. Ja jeździłem z dwoma po świecie i też wygrywałem. Teraz jednak zawodnicy są bardziej delikatni na warunki atmosferyczne. Czy kiedyś nie było dużo trudniej z transportem sprzętu? - Wręcz przeciwnie - dużo łatwiej. Samolotem zdecydowanie jest gorzej teraz. Trzeba je wysyłać cargo, one lecą czasami parę dni wcześniej. Nie można ich wziąć ze sobą na pokład, one były przywiązywane w przejściu, nie gubiły się i nie łamały. Lepiej jednak teraz podróżować samochodem. Ładuje się je na dach i po prostu jedzie, kiedyś było to nie do pomyślenia. Dużo się w skoku o tyczce zmieniło, odkąd pan już nie trenuje? - Technika dużo się nie zmieniła, ale za to są inne tyczki. To też od razu odpowiedź na pytanie, dlaczego zawodnicy skaczą wyżej. Zobaczmy chociażby na skok wzwyż. Tam się człowiek odbija z jednej nogi i tej nogi nie zmieni. A tyczki zostały zmodyfikowane i to dało mniej więcej 30 cm. To praca całej masy biomechaników, którzy zajmują się tym, żeby je dopasować idealnie do możliwości człowieka. Trudno jest panu namówić młodzież do skakania o tyczce? - Nie. To konkurencja, która jest skomplikowana i ciekawa, ale przecież każdy lubi fruwać. Jak ważna jest psychika w skoku o tyczce? - Ona jest jak forma sportowa. Jeśli zawodnik stabilizuje się na jakimś poziomie, to potem nie ma z tym problemu. Bez znaczenia, czy teraz, czy za miesiąc, wiadomo, że tyle skoczy. Myślę, że jedna trzecia sukcesu to jest psychika. Halowe mistrzostwa świata w Sopocie mogą być nowym etapem w polskiej lekkoatletyce? Czy to raczej impreza, która minie i będziemy ją tylko wspominać? - Trzeba to koniecznie wykorzystać. Bardzo ważna jest linia PZLA - IAAF. Związek musi tu być silnie reprezentowany, by nawiązać jak najwięcej kontaktów. Musimy pokazać, że jesteśmy dobrzy w organizowaniu takich imprez.