Artur Gac: 5 września oddał pan ostatnie pchnięcie kulą w Zagrzebiu, a już teraz, ledwie trzy miesiące później, faktycznie jest pan całkowicie po okresie roztrenowania? Tomasz Majewski: - Właściwie tak, bo dla mnie roztrenowanie już się nie skończy (śmiech). Cóż, coś dobiegło końca... Teraz czeka mnie już tylko emerytura. Jeśli ruszam się, to wyłącznie dla siebie. Paru czynności nie robię i robił nie będę, więc roztrenowanie może trwać i trwać. Byłem zaskoczony, jak szybko przeszedł pan do stanu spoczynku. Nasz utytułowany chodziarz Grzegorz Sudoł, który obecnie jest na finiszu kariery, niedawno mówił mi, że zakłada sobie nawet rok na spokojne przygotowanie organizmu do sportowej emerytury. - To może zależeć od specyfiki danej konkurencji. U nas ten proces może przebiegać łagodniej. Poza tym, ja kończyłem karierę zdrowy, mój organizm nie musiał dochodzić do siebie i właściwie, na razie, wszystko przebiega bezboleśnie. Nic mi nie doskwiera, a staram się w miarę regularnie robić treningi, które są już tylko i wyłącznie rekreacją. Zakończył pan karierę kulomiota, jako sportowiec ze wszech miar spełniony? - Tak, raczej tak... Oczywiście nie wszystko mi wyszło, co chciałem, ale kontynuowanie kariery niczego by już nie zmieniło. Wcześniej miałem swoje szanse, w zdecydowanej większości je wykorzystałem, paru rzeczy się nie udało, ale nie można mieć wszystko. Generalnie bilans jest bardzo dodatni, ze swoich dokonań jestem wielce zadowolony. Czego się panu nie udało zdobyć? - Dwóch rzeczy: pchnąć 22. metry i zostać mistrzem świata. W obu przypadkach byłem bardzo blisko, ale jednak nie wyszło. Reszta kariery jakoś mi to wynagrodziła. A gdzie choćby srebro halowych mistrzostw świata? - To akurat nie spędza mi snu z powiek, bo trafiałem w takie mistrzostwa, na których nawet brąz musiał być ciężko wywalczony, bo wszyscy pchali bardzo daleko. Łącznie zdobyłem dwa brązowe medale i trzy razy zajmowałem czwarte miejsca. Jednak, przede wszystkim, zależało mi na mistrzostwie świata na otwartym stadionie, a w hali cieszyłem się z tego, co miałem. Lata kariery były najlepszym okresem w pana życiu? - Zobaczymy, jak będzie dalej, ale sportowo bez wątpienia tak. Za mną naprawdę piękny czas, choć poza karierą, w życiu też mi wychodziło. Pod względem rodzinnym też było dobrze, a mam nadzieję, że dalej będzie jeszcze lepiej. Na przestrzeni 20 lat największą radość i frajdę czerpał Pan z sukcesów w postaci medali, czy na swoje dokonania patrzy pan nieco szerzej? - Patrzę na lata wstecz, jako na całokształt. Zawód, który przez tyle lat wykonywałem, dawał mi masę przyjemności, a największą frajdę miałem z zawodów. Licznych, fajnych i w nich głównie się spełniałem. Tego wszystkiego raczej na nic bym nie zamienił. Patrząc z tej perspektywy, toczyłem naprawdę przyjemne życie. Zawsze był pan sportowcem postępującym profesjonalnie, czy miał pan chwile słabości? Nigdy nie byłem klinicznie dopracowanym do perfekcji sportowcem, jakich zresztą mamy. Taka jest moja konkurencja, że mogłem sobie na więcej pozwolić. Mimo, że trenowałem bardzo ciężko, to żyłem w miarę normalnie. Nie było konieczności iść w ekstrema, specjalnie niczego nie musiałem sobie odmawiać. Pod tym względem miałem zdrową konkurencję. Jakie grzeszki uchodziły panu płazem? - Mogłem jeść normalne posiłki, napić się czegoś i czasem iść na imprezę. Wszystko to dało się wpleść w rytm treningowy, bez konieczności narzucania sobie dziwnych restrykcji. Pod tym względem wszystko było ludzkie. Przy tym wszystkim bardzo sumiennie trenowałem, ale jednocześnie nie musiałem sobie wielu rzeczy odmawiać, co w niektórych dyscyplinach jest sprawą niezbędną. Był pan częstym bywalcem fast-foodów? - Nie, akurat do barów szybkiej obsługi nie chodzę. W każdym razie ograniczał mnie tylko zdrowy rozsądek. Co było największą słabością dwukrotnego mistrza olimpijskiego? - Trudno mi powiedzieć... Może pociąg do czegoś lub permanentny brak czegoś? - Zadał pan bardzo trudne pytanie. Nie miałem niesamowitych ciągot, które by mi przeszkadzały w karierze. Może jakieś... Nie, nic nie wymyślę. Chyba coś pan chciał powiedzieć, tylko ugryzł się w język. - Tak, ale to nie nadaje się do mediów (śmiech). Dyskobolom przeszkadza wiatr, a kulomiotom? - Ekstremalna pogoda, najbardziej deszcz, ale to nie reguła. Akurat ja byłem tym zawodnikiem, który zawsze cieszył się na deszcz, bo mnie doskwierał on najmniej. To ciekawa preferencja. - To wzięło się z początków mojej kariery. Byłem nauczony trenować właściwie przy każdej aurze, bo mieliśmy ciężkie warunki, dzięki czemu deszcz i chłód później przeszkadzały mi w minimalnym stopniu. Jak było zimno, wiało, padało i w kole było bardzo ślisko, to ja akurat się cieszyłem, bo wiedziałem, że wtedy wygram, albo co najmniej będę bardzo wysoko. Większości moich kolegów, którzy pchali z obrotu, śliskie koło bardzo przeszkadzało. Z kolei dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Poza tym dobrze spisywałem się też w zimie. A zatem co było pana kulą u nogi? - Nowe... kule! To jest prawdziwe zmartwienie, ale we wszystkich konkurencjach jest tak, że nowy sprzęt nie bywa sprzymierzeńcem. Proszę wytłumaczyć, na czym polega trudność z nową kulą. - Nowiutka kula, wyjęta z folii, co bardzo często ma miejsce na zawodach, zwłaszcza rangi mistrzowskiej, to kula gładziutka, śliska, która generalnie mało nadaje się do pchania. Gdy dostajemy takie kule, od razu zaczynamy je ścierać lub obtłukiwać o krawężniki. Zaletą dobrej kuli jest przede wszystkim przyczepność i "czucie" jej w dłoni. Dlatego najlepsze są bardzo stare, zardzewiałe, obdrapane, a dodatkowo z wgłębieniami. Te spisują się najlepiej. W jaki sposób naprędce, podczas zawodów, uszkodzić kulę? Korzysta się np. z papieru ściernego? - Nie, choć i takie rzeczy widziałem. Najłatwiej wykorzystać koło, które jest betonowe, więc można na nim ścierać sprzęt. Warto także wypatrzeć pewne elementy stadionu, dzięki którym można pozbyć się "gładzi". Fakt, że w ciężkich warunkach czuł się Pan na wskroś komfortowo, świadczy, że jest Pan kolejnym przykładem sportowca, którego trudne warunki po prostu zahartowały. - Na początku, gdy trenowałem w Ciechanowie, nie mieliśmy gdzie pchać, więc praktycznie cały rok trenowaliśmy na dworze. No chyba, że było ekstremalnie zimno... Jeśli człowiek do czegoś takiego się przyzwyczai, to przez resztę kariery już nic nie powinno mu przeszkadzać. Później, gdy trenowałem w normalnych warunkach, czyli cały rok w hali, dochodziło nawet do tego, że czasami było mi wręcz za ciepło. Tak się zahartowałem, że już nic mnie nie łamało i na zawody szedłem, jak po swoje. A zdarzyło się panu wywinąć orła w kole? - Wiele razy wywaliłem się na treningu, szczególnie, gdy jeszcze trenowałem rzut dyskiem. W zawodach, już w pchnięciu kulą, nie przypominam sobie takiej przygody, mimo że w kole wykonywałem wiele akrobacji. Udawało mi się ustawać pchnięcia, choć wiele razy "paliłem" próby. Natomiast, podczas różnych ćwiczeń, zaliczałem dziesiątki wywrotek. Praktycznie z marszu został pan działaczem sportowym, od razu wysokiego szczebla. Najpierw, pod koniec września, objął pan fotel prezesa Warszawsko-Mazowieckiego Związku Lekkiej Atletyki, a chwilę później został pan wiceprezesem PZLA. Ta iście ekspresowa droga nie była dziełem przypadku? - Faktycznie, tak to sobie poukładałem, żeby działalność zacząć na dole, od prezesury na Mazowszu. A gdy rozpoczynały się wybory do naszego "dużego" związku, zdecydowałem się startować do zarządu i to mi się udało. - Ładne mi rozpoczęcie kariery od dołu. - Co poradzę, że tak ułożył się kalendarz, że między wyborami był niewielki odstęp czasu? Cóż, wszystko zbiegło się w czasie, dlatego obecnie piastuję funkcje na dwóch stanowiskach. Mam nadzieję, że nowa działalność będzie mi dobrze wychodziła. Rozmawiał Artur Gac