Artur Gac, Interia: Wie pan, kto użył pod pana adresem słów: "umarł król, niech żyje król"? Konrad Bukowiecki: - Tomasz Majewski powiedział mi to po konkursie. Kurczę, to niesamowite uczucie usłyszeć tego typu słowa z ust takiej legendy. Myślę, że Tomek sam nie spodziewał się, że to stanie się tak szybko i jego rekord kraju zostanie pobity. No, ile minęło czasu od zakończenia przez niego kariery? Ledwie pół roku. - No właśnie... Zresztą myślę, że nie tylko on miał prawo sądzić, że jego rekord Polski trochę dłużej przetrwa. Wiem, że nie ma mi tego za złe, bo jest naprawdę facetem z klasą. To bardzo miłe, że potrafi mi pogratulować, mimo tego, że pewnie wolałby, aby jego rekord pozostał niepobity. Też mam wrażenie, po gestach, spojrzeniu i autentycznym uśmiechu, że Tomasz Majewski rzeczywiście cieszy się pana genialnym wynikiem. - Tomek w ogóle jest bardzo porządną jednostką. Naprawdę to świetny człowiek i były znakomity sportowiec, a teraz działacz z "otwartą głową". Takich ludzi na pewno potrzeba w polskim związku, którzy wiedzą, czego zawodnicy potrzebują do osiągania znakomitych wyników. Mam nadzieję, że obecność Tomka w Polskim Związku Lekkiej Atletyki jest gwarancją jakości. Jeden z pana kibiców napisał, że tak jak w skokach narciarskich Kamil Stoch zastąpił Adama Małysza, tak Konrad Bukowiecki zastępuje Tomasza Majewskiego. - To bardzo daleko idące porównania, bo na razie jeszcze nic takiego nie zrobiłem. Tomek, mimo że nigdy nie przepchnął 22 metrów, ja zresztą też nie, to zawsze bronił się formą na największych imprezach. Wtedy zawsze przyjeżdżał przygotowany, czego najlepszym świadectwem są dwa złote medale igrzysk olimpijskich. A że sportowca ocenia się raczej po sukcesach i medalach, które zdobywa, a nie po odległościach jakie osiąga, to brakuje mi jeszcze sporo. Niemniej bardzo cieszę się ze swojego mistrzostwa Europy, bo to mój pierwszy medal w gronie seniorów i to od razu na tak dużej imprezie. To sukces niezapomniany, tym bardziej że okraszony wspaniałym wynikiem, którego jeszcze sam nie jestem w pełni świadomy. Wciąż nie dotarła do pana odległość 21.97 m? - Ani trochę! I myślę, że to nie zmieni się przez kolejne dni, a nawet kilka tygodni. Sądzę, że potrzeba sporo czasu, bym zdał sobie sprawę, co tak naprawdę nawyczyniałem w Belgradzie. Obserwujemy różne reakcje sportowców w chwili sukcesu, a podczas serbskiego czempionatu generalnie sporo było łez u sportowców i wielkich emocji. Panem też zawładnęło wzruszenie? - Na pewno, łezkę uroniłem w momencie, gdy na tablicy świetlnej zobaczyłem swój wynik. Przy czym dokładnie nie pamiętam, co stało się ze mną po tym pchnięciu. "Zarejestrowałem" tylko tę łezkę, ale prędko musiałem się uspokoić, bo przecież to była dopiero druga runda i konkurs nadal trwał. Natomiast na podium już starałem się nie rozklejać, ale na pewno miałem "szklane" oczy. Naprawdę, to przepiękny moment, gdy grają hymn narodowy specjalnie dla ciebie, a polska flaga idzie w górę... Jestem dumny z bycia Polakiem! Już nie patrząc na historię - może to źle zabrzmi, ale piękne było również to, że polska flaga była nad niemiecką. Dla mnie to też było ważne. To wszystko wygląda jak bajka lub piękny sen. Tyle co wszedł pan do grona seniorów, a już odniósł pan premierowe zwycięstwo, a frycowe zapłacił pan jeszcze jako 17-letni junior na HME w Pradze. - Samo to, że jestem mistrzem Europy, jeszcze jakoś do mnie dociera. To ogarniam swoim umysłem. Natomiast nie jestem w stanie pojąć odległości, jaką osiągnąłem. Czułem, że jestem świetnie przygotowany, ale nie mam pojęcia, jak to się stało. Myślałem, że stać mnie będzie na 21.50 m lub 21.60 m i to będzie moje maksimum. Na taki rezultat się szykowałem, a tymczasem zrobiłem coś, czego najzwyczajniej w świecie nie ogarniam. Nie wiem, jak to inaczej powiedzieć - po prostu w głowie mi się to nie mieści! Tym że tak szybko uzyskał pan tę fenomenalną odległość, po prostu mentalnie i psychicznie "zakasował" pan najgroźniejszych przeciwników? - Myślę, że po moim pchnięciu toczyła się walka już tylko o dwa medale. David Storl, mimo tego że jest naprawdę świetnym zawodnikiem, to na tę chwilę nie jest przygotowany na 22 m. Czech Tomas Stanek prezentuje technikę obrotową i w jego wypadku wszystko może się zdarzyć, ale chyba też nie 22 m... Pana rekordowe pchnięcie od strony technicznej było próbą niemal wolną od jakiegokolwiek błędu, niemal perfekcyjne? - Technicznie na pewno wyglądało super, ale nie ma pchnięć idealnych. Zawsze dążymy do ideału, ale praktycznie jest niemożliwością, by wystrzec się każdego najmniejszego błędu. W tym przypadku na pewno do czegoś też można byłoby się doczepić i z pierwszej analizy wyszło mi, że tę próbę mogłem wykonać trochę szybciej w kole. Na nagraniu wydawało mi się, że zrobiłem to niezbyt dynamicznie. A dodam, że swoje najdalsze rezultaty zazwyczaj uzyskiwałem, kiedy w kole byłem bardzo szybki. Z tego, co pan mówi wynika, że nawet w tym pchnięciu była pewna rezerwa. - To prawda i do tego będę dążył. A na treningach miotał pan kulą jeszcze dalej? - Nigdy wcześniej nie przekroczyłem 21.50 m. To był mój pierwszy raz. Wreszcie mi pan wyjawił, bo do tej pory robił pan z tego tajemnicę. Myślałem nawet, że przekroczył pan 22 m, ale nie chce nakładać na siebie presji. - Teraz jest dobry czas, żeby powiedzieć, co jest moim najwartościowszym wynikiem w karierze. W ogóle jaki jest pana limit? - Wolę nie oceniać, do jakich odległości mogę dojść, za to mogę powiedzieć inną, niepopularną rzecz. Uważam, że w najbliższym czasie będzie mi ciężko zbliżyć się do tego rezultatu i mam tego pełną świadomość, bo to jest naprawdę kawał odległości. Teraz życzyłbym sobie, żeby ustabilizować się na poziomie 21 m, sukcesywnie zbliżając się do życiowego rezultatu. Z tego będę bardzo zadowolony. Wypowiada się pan w takim tonie, jak nowa gwiazda skoku o tyczce Piotr Lisek. Rekordzista Polski (6 m) powiedział m.in. w rozmowie z Interią, żeby nie oczekiwać od niego śrubowania rekordu, bo w najbliższym czasie chce ustabilizować formę na niższych wysokościach. - Dokładnie tak, stabilizacja jest najważniejsza, z tego później wychodzą fajne wyniki. Tak dzieje się w każdym, technicznym sporcie. Czyli szlifowania techniki ciąg dalszy. - W tej chwili chcę przede wszystkim odpocząć, bo przede mną zaledwie kilka dni wolnego. To czas typowo dla mnie, żeby spotkać się ze znajomymi, ponadrabiać zaległości na uczelni i trochę pobyć z rodziną. W sobotę ruszam już na kolejny obóz, więc chce maksymalnie się zrelaksować. W najbliższą sobotę? - Tak, to już początek moich przygotowań do sezonu letniego. Gdzie się pan wybiera? - Do Kalifornii, a dokładnie do ośrodka przygotowań olimpijskich Chula Vista, na przedmieściach San Diego. Piękne miejsce, na pewno jedno z najlepszych na świecie. Byłem tam już raz, przed halowymi mistrzostwami świata w Portland. Wpadł pan na jakiś szalony pomysł, by sprawić sobie nagrodę na okoliczność rekordu Polski? - Mam pewien pomysł, ale tego nie zrobię... Żartowałem sobie z Marcinem Lewandowski, że jeśli zdobędę medal w Belgradzie, to kupię sobie Forda Mustanga. Jednak na razie tego nie zrobię, mam już inny samochód i jeden mi wystarczy. Górę wziął rozsądek? - Tak można powiedzieć. Przecież mam dopiero 19 lat, więc jeszcze zdążę kupić sobie tego mustanga i spełnię swoje marzenie. Panu też udzieliła się euforia, jeśli chodzi o dorobek medalowy całej reprezentacji? - Oczywiście, jestem bardzo dumny i wniebowzięty, że Polska jest górą. Tego jeszcze nie było, byśmy zdobyli siedem złotych medali, dzięki czemu wygraliśmy klasyfikację medalową. Jesteśmy potęgą lekkoatletyczną w Europie, drużynowo to nasze drugie zwycięstwo z rzędu, po ubiegłorocznych ME w Amsterdamie, więc teraz musimy to wszystko przekuć w sukcesy światowe. Na Starym Kontynencie właśnie umocniliśmy swoje panowanie, teraz czas podbijać świat. Moim najbliższym, dużym celem są mistrzostwa świata w Londynie. Rozmawiał Artur Gac