- Moje zasady moralne są wciąż takie same, a zostały ugruntowane już dawno temu. Zrobiłam to, co było niezbędne w tej sytuacji. Jedyne, co ewentualnie mogłabym zmienić, to może warto byłoby wtedy jeszcze raz porozmawiać z trenerem Aleksandrem Matusińskim i przeanalizować całą sytuację. Jednak w Eugene było wiele innych osób i one też mogły wyjść z całą inicjatywą - powiedziała Kiełbasińska z rozmowie z "Przeglądem Sportowym". Przypomnijmy, że po rezygnacji ze startu w sztafecie mieszanej na Kiełbasińską spadła fala krytyki. Zawodniczka broniła się, że przepisy dotyczące wymiany zawodniczek między eliminacjami a finałem, bo o to w gruncie rzeczy rozbiła się sprawa, były znane znacznie wcześniej i fakt, że nasza ekipa została tym zaskoczona, nie wynikał z jej winy, a umowa między nią, a trenerem Matusińskim była inna. Zarzucano jej jednak, że postawiła swój start wyżej, niż rywalizacje w drużynie. Jej koleżanki ze sztafety wyraźnie stanęły po stronie trenera, jednak ostatecznie konflikt udało się zażegnać na tyle, że w Monachium wywalczyła srebrny medal mistrzostw Europy w sztafecie 4x400. Teraz czeka na rozmowę ze szkoleniowcem, aby ostatecznie zamknąć całą sprawę, choć jak dodaje, pora zapomnieć to, co złe. Czytaj także: Olbrzymi cios w byłego mistrza świata - Uważam, że czas zakopać głęboko wszystkie niemiłe rzeczy i doceniam to, iż związek wyszedł z taką inicjatywą. Czekałam na to i cieszę się, że się doczekałam - powiedziała Kiełbasińska, zdradzając, że skontaktowali się z nią przedstawiciele PZLA, aby ustalić szczegóły spotkania. Czy to oznacza koniec jednego z głośniejszych konfliktów w polskim sporcie w ostatnich latach? Miejmy nadzieję, że nasza żeńska sztafeta 4x400 to wciąż kandydatki do medali na największych imprezach, a sama Kiełbasińska zresztą może być również ważnym ogniwem sztafety sprinterskiej, co dość nieoczekiwanie miała okazję pokazać w Monachium.