Joy Johnson mieszkała w San Jose. Przez całe życie była nauczycielką wf-u, ale uprawiać bieganie zaczęła dopiero po ukończeniu 63 lat, by jak najdłużej utrzymać ciało i ducha w dobrej kondycji. Wiedziała, że kiedyś nadejdzie koniec. Znajomych i rodzinę uczulała, by na wypadek zasłabnięcia, zemdlenia podczas biegania, broń Boże nie poddawano jej reanimacji. Cieszyła się, że dzięki startom i treningom jest znacznie bardziej sprawna niż jej rówieśnicy. Pierwszy poważny start rezolutnej Joy Johnson miał miejsce w lutym 1985 roku. W mroźny poranek ukończyła półmaraton w jej rodzinnej Minnesocie. Później przyszła pora na maratony. - Odeszła w pełni szczęścia. Nie brakowało jej niczego, choć spodziewała się, że pożyje jeszcze parę lat - opowiada córka zmarłej biegaczki Diana Boydston. W niedzielę najstarsza uczestniczka nowojorskiego maratonu pokonała go w czasie 7 godzin 57 minut 41 sekund. Niby dużo, ale zważywszy na wiek Joy Johnson i upadek, który miała na 26. kilometrze, wykazała się bohaterstwem. Podczas upadku uderzyła głową o twarde podłoże, porozcinała sobie skórę, krwawiła, ale zdecydowała się biec dalej po założeniu opatrunku. O przewiezieniu do szpitala na dokładne badania nie chciała słyszeć. Jak co roku po maratonie, w poniedziałkowy ranek Joy Johnson z medalem na szyi, udała się do telewizyjnego show "Today", by porozmawiać z gospodarzem programu Alem Rokerem. Tuż po programie upadła, a kilkanaście minut później zmarła w szpitalu. Na ścianie w kuchni pani Joy wisiała jej mantra, cytat z Księgi Izajasza: "A ci, którzy oczekują Pana, będą odnawiać swoją siłę; będą wznosić się na skrzydłach w górę jak orły; będą biec, a nie będą znużeni; będą chodzić, a nie ustaną." I teraz pewnie biega, ale już w niebiańskich maratonach.