Marika Popowicz-Drapała, jedna z naszych najlepszych zawodniczek na 400 metrów w ostatnim sezonie, zapewniła w rozmowie z Interia Sport, że koncentruje się teraz na sezonie letnim, bo przecież mistrzostwa Polski odbędą się w Bydgoszczy, z którą jest związana całe sportowe życie. Sezon letni będzie długi, bo dopiero w połowie września odbędą się w Tokio lekkoatletyczne mistrzostwa świata. Popis Justyny Święty-Ersetic, rywalki bez szans. Bieg na miarę mistrzostw Europy Marika Popowicz-Drapała nie pojawi się na bieżni w sezonie halowym Popowicz-Drapała w rozmowie z Interia Sport opowiedziała o tym, co przeżywała w czasie igrzysk w Paryżu. Nie chciała jednak zdradzić, czy to będzie już jej ostatni sezon w karierze.Tomasz Kalemba, Interia Sport: Co słychać u "babci" polskiego sprintu? Ciągle jest w tobie młodzieńca werwa i chęć do pracy? Marika Popowicz-Drapała: - Oczywiście. Nie odpuszczam. Szykowałam się do sezonu halowego i szykuję się normalnie do sezonu letniego. Jeszcze walczę. Szykowałam się? Nie zabrzmiało to dobrze. - Chciałam startować w hali, bo bardzo ją lubię. Miałam jednak późno rozpocząć sezon, bo dopiero tydzień przed mistrzostwami Polski albo nawet na samych mistrzostwach kraju. Trening w hali zaczął jednak generować zbyt duże obciążenia dla mojego organizmu, a w tym wieku muszę szanować zdrowie. Razem z trenerem podjęłam zatem decyzję, że rezygnujemy ze startów w hali. Koncentrujemy się na sezonie letnim, bo przecież mistrzostwa Polski odbędą się w mojej ukochanej Bydgoszczy. Tam chciałabym z klasą i uśmiechem na twarzy pożegnać się z kibicami. Nie ukrywam, że jest mi przykro z tego powodu, że nie wystąpię w hali, bo to dla mnie chyba dopiero trzeci taki przypadek w karierze. Raz nie startowałam ze względu na kontuzję, a drugi raz z powodu porodu. Teraz będzie trzeci taki sezon. Nie chcę jednak powtórki z ubiegłego roku, kiedy zabrakło mi jednego tygodnia do tego, by w pełni wyzdrowieć. Uczę się na błędach. Chcę zrobić wszystko, by latem być w wysokiej formie. W czasie igrzysk w Paryżu nabawiłaś się kontuzji, która uniemożliwiła ci późniejsze starty. Udało się uporać z tym problemem? - Śmieje się, że zdrowa to byłam, ale 15 lat temu. W tym wieku, kiedy trenuje się profesjonalnie na granicy, to bóle ciągle są. Mam nadzieję, że u mnie wszystko poszło w dobrym kierunku i po problemach w czasie igrzysk nie ma już śladu. Zapomniałam o tym, co się działo w sezonie letnim. Mój staż treningowy mówi jednak sam za siebie. Ciągle na siebie uważam i mam z tyłu głowy to, że trzeba być ostrożnym. Dlatego duży nacisk kładę na regenerację i dbałość o szczegóły. Mówisz o tym, że chcesz zapomnieć o tym, co się stało latem, ale ja chcę wrócić jednak do tego. Musiało zaboleć, skoro miałaś na wyciągnięcie ręki pierwszy w karierze olimpijski finał, a jednak trzeba było zrezygnować ze startu w nim? - To zawsze boli. Cele i nadzieje były naprawdę duże. I to nie tylko, jeśli chodzi o sztafetę mieszaną, ale też ze sztafetą kobiecą. Przez tyle lat nauczyłam się już jednak tego, że taki jest właśnie sport. Może łatwiej było mi to znieść przez to, że na sporcie - jak to się mówi - zjadłam zęby. To na pewno był bardzo trudny moment i ciężkie przeżycie. Otoczenie - trenerzy, sztab medyczny i dziewczyny - wszyscy pomogli mi przez to przejść. Mimo tego, co się wydarzyło, mam satysfakcję, że udało mi się wystartować. Byłam w formie, bo wynik, jaki wykręciłam na swojej zmianie w eliminacjach, był świetny i dobrze wróżył. Miałam zatem trochę osłody, bo poczułam przez to, że zrobiłam wszystko, co mogłam do tamtego momentu. Niestety ciało nie wytrzymało w ekstremalnych warunkach. Zabrakło tygodnia. Sportowiec na takim poziomie i po takich przejściach, jak ja, liczy się z tym, że po drodze mogą się wydarzyć różne rzeczy. Teraz mówię to już na spokojnie. Nie ma we mnie tych wszystkich emocji, jakie były wówczas w Paryżu, dlatego łatwiej jest mi o tym opowiadać. Teraz idę dalej i nie rozpamiętuję tego. Wracam do sportu jeszcze na chwilę. W głowie mam już kolejce cele i wyzwania. Mówisz na chwilę, to znaczy, że to twój ostatni sezon? - Nie chcę deklarować moich ostatnich sezonów, bo potem dziennikarze rozliczają mnie z tego. Potem wychodzi na to, że oszukiwałam (śmiech). Pół-żartem, pół-serio, to uciekam trochę przed tym końcem kariery. Poczułam jednak, że jeszcze mogę coś zrobić w sporcie. Teraz jednak będę to robiła na swoich zasadach. Poprzedni rok był dla mnie bardzo trudny, bo ciągle goniliśmy za czymś. Było bardzo duże nagromadzenie imprez i to w krótkim czasie. Trzeba było przygotować na nie formę i do tego trzymać ten wysoki poziom sportowy. Obciążenia były naprawdę spore. W tym roku chciałabym zatem robić wszystko z poszanowaniem zdrowia. Mam nadzieję, że jestem na dobrej drodze. Poprzedni rok był dla mnie przełomowy, bo pierwszy raz przepracowałam pełny okres przygotowań pod 400 metrów. Teraz liczę na superkompensację. Mam chęci do treningu i sporą motywację. Pojawiła się zatem myśl, by spróbować jeszcze coś w tym sporcie zrobić. Dla ciebie, choć z tobą nigdy nic nie wiadomo, Paryż był chyba zakończeniem olimpijskiej przygody. - Na pewno. Mogę zresztą złożyć jedną deklarację. Nie dociągnę do kolejnych igrzysk. To wiem na sto procent. Miałam już z tyłu głowy koniec kariery. Najpierw miał on przyjść w czasie Igrzysk Olimpijskich w Tokio. Po tej imprezie wszystko szło w dobrym kierunku, a trudno jest odejść, kiedy idzie. Zawsze marzyłam o tym, by ze sportu odejść zdrowa, spełniona i na swoich warunkach. I trochę tak jest. Jestem spełnionym sportowcem. Wskazałabym pewnie momenty, kiedy zabrakło wisienki na torcie, ale uważam, że ze swojej kariery wycisnęłam tyle, ile mogłam. Bardzo dużo osób pyta mnie o to, czy nie żałuję tego, że tak późno zaczęłam biegać 400 metrów. Zawsze odpowiadam: nie. W momencie, kiedy dziewczyny osiągały największe sukcesy, ja rodziłam dziecko i wracałam do sportu po przerwie macierzyńskiej. Moim medalem olimpijskim jest i zawsze będzie mój syn. Kompletnie nie żałuję tej decyzji, że nie zaczęłam biegać wcześniej 400 metrów, bo wtedy miałam zupełnie inne priorytety. Zostawałam mamą. Zmieniało się moje życie. Teraz jestem na takim etapie, że jeśli poczuję, że nie jestem już od siebie nic dać, to nie będę sztucznie przedłużała kariery. Bardzo długo pracowałam na swoje nazwisko. Teraz czuję, że jeszcze mogę, dlatego dalej trenuję. Czekasz na impuls do zakończenia kariery? - Jeśli poczuję, że to nie jest to i wyniki sportowe nie będą mnie zadowalały, to nie będę przedłużała kariery. Zresztą w statystykach można zobaczyć, że z roku na rok mam coraz mniej ich. Staram się ostrożnie dobierać zawody i dbać o swoje siły. Trenuję z myślą, jakbym przygotowywała się do głównych imprez w tym roku. Nie ma żadnego odpuszczania, ale zobaczymy, jak to wyjdzie. Sztafeta potrzebuje czasu, ale ma potencjał. "Nie do końca rozumiemy, z czym mierzy się młodzież" Jest przyszłość przed sztafetą kobiecą 4x400 metrów, bo akurat ona jest w fazie zmiany pokoleniowej? - To jest złożony i trudny temat. Jest potencjał, ale ta sztafeta potrzebuje czasu. Potrzebujemy pięciu rewelacyjnych dziewczyn, bo świat idzie do przodu. Musimy tam dobiec. Zostaliśmy krok w tyle, więc teraz nie chodzi o to, by utrzymać to tempo, ale trzeba wykonać dwa razy więcej pracy, by dogonić świat. Na razie na kadrowym obozie nie ma zbyt wiele młodzieży. Na razie trzon stanowią wciąż doświadczone zawodniczki. Trudno jednak żeby było inaczej, skoro wciąż one robią wyniki. Trzeba zatem pójść dwutorowo. Od dołu trzeba wspierać młodzież, ale trzymać wciąż ten trzon. Igrzyska pokazały, że jeśli trzon się sypie, to młodzież jeszcze nie jest gotowa na to, by wziąć to wszystko na swoje barki. Idealnie byłoby połączyć siłę doświadczenia z młodością. Mamy zaplecze. Możemy być zatem spokojni o to, że to przyjdzie. Pytanie tylko, czy to już jest ten moment. Zrobiliśmy krok w tył, żeby wziąć rozpęd. Od niektórych zawodniczek z kadry jesteś starsza o blisko 20 lat. Widzisz różnice pomiędzy Mariką Popowicz z tamtych lat a tymi dziewczynami? - Oczywiście. To jednak wynika z tego, jak rozwinął się świat. Nie wiem, jak my zachowywałybyśmy się, gdybyśmy miały dostęp do tego, co teraz oferuje świat. Na pewno jednak miałyśmy odwróconą piramidę. U nas najpierw była radość z uprawiania sportu. Teraz w bardzo młodym wieku jest niezwykła profesjonalizacja treningu. Czy to jest złe? Nie. Jeśli jest dostęp do tego, to trzeba z tego korzystać. To jednak wiąże się z tym, że bardzo szybko nakładana jest bardzo duża presja i oczekiwania. Za mało jest w tym wszystkim chyba młodzieńczej radości z tego, co się robi. Takiej brawury. Teraz zawodnicy w wieku kilkunastu lat są bardzo świadomi. My tacy nie byliśmy w ich wieku. Nie wiem jednak, czy potrzebne jest takie odwracanie piramidy, w której podstawą były trening, nauka i radość. Sport był środkiem do celu. Uważam, że mieliśmy łatwiej. Między innymi dlatego, że nie było dostępu do mediów społecznościowych. Presja była wtedy głównie ze strony środowiska. Teraz młodzi ludzie czują ją z wielu stron. Nawet chyba nie do końca rozumiemy, z czym oni się teraz mierzą. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport