PAP: W przededniu Sylwestra skończył pan 60 lat... Jacek Wszoła: 29 grudnia miałem 59 lat, 30 grudnia licznik przeskoczył na 60. No i co się zmieniło? Sześćdziesiąte urodziny nie mają dla mnie żadnego znaczenia. Natomiast znaczenie ma to, że mogę się ruszać, bowiem najważniejsza jest systematyczna aktywność fizyczna. Ćwiczę sześć razy w tygodniu, siódmego dnia odpoczywam. Bóg tworzył świat przez sześć dni, siódmego odpoczywał. Idę tą samą drogą... Systematyczność jest jednak uzależniona od pogody - śnieg, mróz, deszcz, upał... - Niekorzystne dla człowieka warunki atmosferyczne to jedynie usprawiedliwianie siebie, dlaczego nie poszedłem na trening. A można ćwiczyć w domu, albo korzystać na przykład z siłowni. I nie trzeba tam wcale podnosić ciężarów. Do niekorzystnej pogody był pan przystosowywany od początku kariery, i to chyba dzięki ojcu, Romanowi. 31 lipca 1976 roku w Montrealu padał deszcz. Dla skoczków walczących o medale olimpijskie nie były to dobre warunki. Prawie wszyscy finaliści mieli na rozbiegu problemy, tylko nie Jacek Wszoła. - Przed igrzyskami było upalne lato i mój ojciec z powodu braku deszczu polewał w Spale rozbieg wodą, aby imitować trudne warunki. "Żebyś wiedział, jak to jest, tak na wszelki wypadek" - mówił. W Kanadzie śledziłem prognozę pogody w biurach meteo. Gdy się okazało, że zbiera się na deszcz, byłem szczęśliwy. Poczułem, że nie tylko mam formę, ale i los mi sprzyja, że tego dnia może się zdarzyć wszystko, o czym marzyłem. I wcale nie dlatego, że dotknął mnie palec boży, bo Bóg ma ważniejsze sprawy niż rozdawać medale na igrzyskach. Po Montrealu była Moskwa, gdzie wywalczył pan srebro po porażce z Gerdem Wessigiem, "produktem" państwowego systemu dopingowego w NRD, potem kolejne trofea, ale na nich pan nie poprzestał, chociaż zrobił pan sobie dłuższą przerwę. - I to był błąd. W 1997 roku zdobyłem w Birmingham złoty medal mistrzostw Europy weteranów. Od tamtej pory stwierdziłem, że nie powinno się robić zbyt długiej przerwy między wielkim zawodowym sportem a zwykłym aktywnym życiem, które w dalszym ciągu stawia wyzwania. Trzeba być sprawnym i zdrowym. Jedynie regularny wysiłek fizyczny daje szansę, żeby utrzymać kondycję, bez napinania się i marzeń o wielkich osiągnięciach, bo to już jest niemożliwe. Startując w takich imprezach, jak np. Biegnij Warszawo, trasę należy pokonywać z uśmiechem na twarzy. Najważniejsza jest radość, a nie wynik. Popularność biegania w Polsce rośnie z roku na rok, w wielu imprezach startuje po kilka, a nawet kilkanaście tysięcy osób, ale... młodzież do sportu się nie garnie. Nie jest on dla nich czymś nadzwyczajnym. Przegrywa z komputerami, grami, smartfonami, tabletami... - A dlaczego? Bo nie potrafimy, albo się nam nie chce tak zachęcić młodych, aby odłożyli te zgubne dobra i założyli dres. To powinno być zadaniem szkoły, misją nauczycieli, ale jak ma być, skoro zajęcia wychowania fizycznego prowadzi pani w czerwonych szpilkach. W szkołach plagą są zwolnienia z wuefu, a badania pokazują, że gimnazjaliści mają problem z wejściem na czwarte piętro. Kultury fizycznej trzeba uczyć tak jak kultury w ogóle. - Oczywiście, ale to wrażliwy temat, spychany w otchłań. Połowa uczniów ma zwolnienia na cały rok i nie musi nawet tłumaczyć, z jakiego powodu. Jestem przekonany, że ponad 50 proc. absolwentów gimnazjum nie wie, co to jest dwutakt w koszykówce, bo nikt ich tego nie nauczył. Czy chce pan powiedzieć, że system edukacji z pana szkolnych lat był znacznie lepszy od dzisiejszego? - Oczywiście. Byłem piąty w klasie w mistrzostwach technikum łączności w swojej koronnej konkurencji i nie wyróżniałem się warunkami fizycznymi. A jednak zdobyłem olimpijskie złoto. Do technikum nauczyciele innych okolicznych szkół podrzucali do dalszego szkolenia co bardziej utalentowanych. Z tej grupy ojciec przekazywał wyróżniających się do klubu Orzeł. Trudno jest oszacować dzieci w wieku 14-15 lat, do którego nadają się sportu bez bardzo precyzyjnych i szalenie kosztownych badań. Próbowano wykonywać je w ZSRR i NRD. - Lepiej zostawić to przypadkowi i zachęcić do sportu wielką rzeszę młodych ludzi. Raz, że mamy dzięki temu zdrową młodzież, dwa, że tworzy się podstawę selekcji do najwyższego wyczynu. Potrzeba jednak takich ludzi, jak Roman Wszoła. - Oni są, tylko w całej Polsce jest ich niewielu. Jak 10 tys. uczniów będzie ćwiczyć pod okiem trenerów, prawdopodobnie znajdzie się wśród nich kilku na poziomie międzynarodowym. Oczywiście bez gwarancji sukcesu. Za moich lat w klubie AZS AWF Warszawa było 500-600 sportowców w różnych kategoriach wiekowych. A dziś? Nie wiem czy zapełniłby się autokar jadący na zgrupowanie. Czy pana ojciec nadal prowadzi zajęcia, doradza młodszym szkoleniowcom? - Tata ma dziś 85 lat i jak na swój wiek czuje się świetnie, jest bardzo aktywny. Jeszcze 10 lat temu prowadził zajęcia, ale musiał rozwiązać grupę. Kiedy trzeba było wyjechać na obóz, nie wszyscy uczniowie mieli kasę. Ojciec nie miał sumienia jednych zabrać, drugich zostawić. Teraz, dzięki różnym programom i zwiększonym środkom będącym w gestii ministerstwa sportu sytuacja się chyba polepszyła. - Resort rzuca koła ratunkowe, ale to nie jest jego rola. Trzeba ogarnąć 400 czy nawet 500 tys. dzieciaków i to jest zadanie edukacji. One mają być sprawne i uświadomione, jak ważne dla zdrowia są prawidłowe odżywianie oraz systematyczny ruch. Natomiast wyselekcjonowana garstka niech walczy o wieniec laurowy. Rozmawiał Janusz Kalinowski