- Na miesiąc przed ślubem nie mieliśmy jeszcze rozdanych wszystkich zaproszeń. Podchodziliśmy do samego końca do tego wydarzenia bardzo spokojnie. Co będzie, to będzie. Sala jest, jedzenie jest, goście będą, a jak fryzjer nie dojedzie, to świat się nie zawali - powiedziała Baumgart. Zgrać termin ślubu, który byłby możliwy zarówno dla niej, jak i dla jej przyszłego męża, nie było łatwo. On piłkarz, ona lekkoatletka - ich wakacje zwykle przypadają na inne miesiące. Wybrali zatem Boże Narodzenie. Okres, w którym wszyscy mają wolne, ale i... chcą spędzić go rodzinnie. - To prawda. To termin trudny. Okazał się trudniejszy dla kolegów Andrzeja, bo wielu chce spędzić święta z rodziną. U mnie cała sztafeta będzie. Najgorzej ma Justyna Święty-Ersetic, która mieszka w Raciborzu. Będzie jechała sześć godzin - dodała Baumgart. Ślub zaplanowany jest w Komorowie, a wesele w Bydgoszczy. Ma się zjawić około 130 osób. - Z organizacją też wcale nie było łatwo. Sala, kościół, fotograf - dużo wcześniej to załatwialiśmy. Jak się okazało największy problem był z kosmetyczką i fryzjerem. To też się na szczęście udało. Moja sąsiadka zgodziła się uczesać nie tylko mnie, ale i jeszcze kilka innych dziewczyn - wspomniała mistrzyni Polski w biegu na 400 m. Przed ołtarzem Baumgart zaprezentuje się w sukni koloru... szampańskiego. - Podobno odchodzi się od bieli. Od samego początku wiedziałam, że nie chcę białej sukni. Mi ten kolor po prostu nie pasuje. Panie w salonach zresztą też mówiły, że praktycznie już takich się nie sprzedaje, bo są niemodne i nie pasują do większości kobiet o słowiańskiej urodzie. Zdecydowałam się na barwę szampańską. Sukienka podoba mi się bardzo, mam nadzieję, że narzeczonemu też. Już dziesięć razy chciałam mu pokazać, ale on krzyczy na mnie, że mam ją natychmiast schować - powiedziała. Baumgart ma za sobą najlepszy rok w karierze. W hali zdobyła wraz ze sztafetą złoty medal mistrzostw Europy, latem dołożyła złoto Uniwersjady i brąz mistrzostw świata, po raz pierwszy została też mistrzynią kraju na koronnym dystansie. - A pomyśleć, że po igrzyskach w Rio de Janeiro chciałam zakończyć karierę... Mam jednak świadomość, ile mam lat i wiem, że sport nie jest na całe życie. Raczej zostało mi mniej niż więcej. Po najlepszym roku w karierze zaczęły się pojawiać myśli o igrzyskach w Tokio i chyba wtedy byłby dobry czas na zakończenie kariery. Będę mieć 31 lat. Czas będzie zająć się rodziną. Z drugiej strony co będzie, jak zdobędziemy medal i zacznę biegać dużo szybciej? Wtedy nie miałoby sensu nagle zawieszać kolców do szafy. Teraz jednak chciałabym w dobrym zdrowiu wytrwać do 2020 roku - zaznaczyła. Sukces w sztafecie możliwy jest też tylko dlatego, że wszystkie zawodniczki się lubią i nawzajem wspierają. - Lekkoatletyka to sport indywidualny i każdy musi liczyć na siebie. My trenujemy razem, ale każda pracuje na swój własny wynik, potem z tej zlepki dziewczyn może wyjść fajne miejsce w imprezie docelowej. Jednocześnie zdajemy sobie sprawę, że na świecie same nie jesteśmy w stanie wiele zwojować, dlatego doceniamy to, że polski związek szkoli nas jako sztafetę, grupę, a nie indywidualnie. Wtedy nawzajem siebie motywujemy, jesteśmy fajnym teamem, lubimy się i to też zaprocentowało medalami. Wzajemny szacunek, przyjaźń - to jest ważne - zaznaczyła na koniec. Obecnie zawodniczki reprezentacyjnej sztafety przygotowują się do halowych mistrzostw świata, które w pierwszy weekend marca odbędą się w Birmingham. Marta Pietrewicz