Artur Gac, Interia: Wraz z decyzją o nadaniu Marii Żodzik polskiego obywatelstwa kamień spadł wam z serca, czy na tym etapie sprawy już bardziej oczekiwaliście na dopełnienie formalności? Robert Nazarkiewicz, trener Marii Żodzik (KS Podlasie Białystok): - Z mojej strony ani przez moment nie było myśli, jakby chodziło o formalność, bo nadanie obywatelstwa to zawsze poważna sprawa. A kamień spadł nam z serca ze względu na czas, w którym się to stało. Naprawdę wielkie podziękowania dla wszystkich ludzi, którzy się do tego przyczynili, włącznie z panem prezydentem. W tej chwili Maria posiada już polski dowód ze zmianą imienia i nazwiska, a polski związek posiada już wszystkie dokumenty, które zostały wrzucone w wir załatwiania dalszych formalności startowych. Wszystko to odbyło się w dość szybki sposób, choć zdaję sobie sprawę, że również to, co osiągnęliśmy wspólnie, czyli wynik sportowy, też miał na to wpływ. Wiceprezes PZLA Tomasz Majewski, choć nie powiedział mi tego wprost, to już w połowie stycznia wydawał się być dość spokojny, gdy idzie właśnie o nadanie obywatelstwa, mówiąc że wniosek jest już właściwie w najwyższej instancji, czyli u prezydenta RP. I patrzył dalej, a mianowicie w stronę dopuszczenia Marii do igrzysk olimpijskich w "biało-czerwonych" barwach, co jest w toku. - Myślę, że sam Tomek, z którym jestem dobrym znajomym, mógł mieć już jakąś wiedzę, ze względu na ważność piastowanej funkcji. A więc nieoficjalnie mógł dostać pozytywną wiadomość z wyższych szczebli w państwie. My natomiast, i mówię to w zupełności szczerze, nie mieliśmy żadnych "przecieków". Naszym zadaniem pozostawało trenować i przygotować się do ostatnich zawodów halowych, czyli mistrzostw Polski. Byliśmy wdzięczni, że zostaliśmy na nie dopuszczeni poza konkursem. Wiedzieliśmy, że z naszej strony najlepszym przemawianiem będą uzyskiwane rezultaty. I w najlepszym momencie przyszedł znakomity wynik 1,97 m. - Czy się tego spodziewałem? Trudno mi to powiedzieć. Jest to bardzo wielki wynik, a do tego doszło uzyskane na igrzyska minimum, które w lekkoatletyce są teraz mocno wygórowane. Dotychczasowy rekord Marii w hali wynosił 1,89 m, a więc poprawa była spektakularna. - Do tej pory z Marią nie mieliśmy możliwości wyjazdów na obozy czy innych dobrodziejstw, przysługujących najlepszym zawodniczkom w kraju. Co było absolutnie naturalne, bo Maria nie była obywatelką Polski. Niemniej chcieliśmy poprawić rekord życiowy na hali, ale myślałem sobie, że fajnie by już było, gdyby skoczyła 1,92 m. Natomiast poprawiła się aż o osiem centymetrów, co jest wynikiem - powiem delikatnie - bardzo dobrym. Taki progres, biorąc pod uwagę okoliczności i moment sezonu - właściwie was zszokował? - Aż takiego szoku nie było, ponieważ zupełnie po cichutku liczyłem na 1,95 m. Już na rozgrzewce wyglądało to bardzo fajnie, prócz pierwszego skoku w konkursie. Jest to z pewnością zrealizowanie ponad 100 procent tego, co oczekiwaliśmy. Można powiedzieć, że uzyskanie minimum było w sferze moich marzeń, jak również mojej zawodniczki. I tego nie ma co ukrywać. Wszystko w rękach prezydenta. Białorusinka o krok od reprezentacji Polski. Maria Żodzik nową gwiazdą? A z ciekawości, w jakich okolicznościach zastała pana decyzja o nadaniu Marii polskiego obywatelstwa? - (śmiech) To jest bardzo ciekawa historia. Otóż ze względu na to, że mam dość dużą grupę sportową, bo pracuję też w szkole, raczej cały czas telefon mam przy sobie, ale akurat tego dnia los chciał, że zapomniałem wziąć go z domu. Nie wiem, jak to się stało, po prostu spieszyłem się do pracy. Okazało się, że na pozostawiony telefon bezskutecznie dzwonił pan prezes PZLA, również Tomek Majewski... Później Maria przyszła na trening, była bardzo uśmiechnięta, a ja zbytnio nie widziałem, co się stało. Nawet coś z niej pożartowałem, a ona myślała, że celowo robię sobie żarty. I dialog był mniej więcej taki: To trener jeszcze nic nie wie? No nie wiem. A gdzie trenera telefon? Zapomniałem. Trenerze, dostałam obywatelstwo. - I w takich okolicznościach, bezpośrednio od niej, otrzymałem wiadomość. A przecież wiedziałbym o tym wcześniej, bo miałem trochę nieodebranych połączeń. Wiedzieli już wszyscy, tylko nie ja ze względu na brak telefonu. W sumie to było takie fajne (śmiech). Jakie to zrządzenie losu. - Nigdy o tym nie myślałem. Dopiero, gdy zadał mi pan to pytanie, przypomniałem sobie, że okoliczności były cokolwiek niecodzienne. Taki losowy traf w tak ważnym momencie. Może przed wami ciąg takich losowych, pozytywnych zdarzeń. - Oby tak było. Gdy wyjeżdżaliśmy na mistrzostwa Polski, akurat gdy Maria wsiadała do samochodu, leciała moja ulubiona piosenka Alana Walkera. "O trenerze, dobry los, bo trenera piosenka" - zareagowała. Więc tutaj też coś takiego pozytywnego zaszło. Ta nasza wspólna droga jest trochę kręta, bo wiadomo, że trudna, ale na pewnym poziomie z reguły nie ma lekko. Ale żeby na treningu czasem się rozweselić, nieraz włączę właśnie tę piosenkę, ponieważ zdarzają się nie tylko chwile miłe, ale również te mniej. Powiedział pan o trochę krętej drodze. Ktoś z boku mógłby powiedzieć, że jest pan w czepku urodzony, skoro do Polski przyjechała zawodniczka tego formatu i to właśnie panu się trafiła. Ekspresowa droga do obywatelstwa, bezpośrednia kwalifikacja i wynik pozwalający snuć wielkie plany dotyczące igrzysk... Ale właśnie, to chyba może być optyka tylko kogoś, kto widzi efekt końcowy? - Zgadza się. To wszystko, jak wiele przeszliśmy wspólnie, od momentu przygotowywania wszystkich dokumentów, aż do momentu uzyskania obywatelstwa, wiemy tylko my. Wcześniej był długi okres, gdy Maria już w Polsce trenowała sama, ale nie skakała. I szereg różnych spraw... Szczerze mówiąc dziś się zastanawiam, czy gdybym nie wiedział, jak to się skończy, a jednocześnie wiedział, co czeka nas na tej długiej drodze, to byłbym taki odważny. Pewne sprawy docierają do człowieka dopiero po jakimś czasie, w sensie na co się porwaliśmy. Niemniej wiemy, co chcemy osiągnąć i do czego dążymy, a że są wzloty i upadki? Trening na tym poziomie wymaga zgrania bardzo wielu elementów i trybików, zarówno tych między nami, jak również pobocznych wokół nas. Są decyzje trafione treningowo, jak również błędy, które też się przydarzyły, a które trzeba jak najszybciej wyeliminować. A do tego kwestia kontuzji, będących niestety bardzo złym elementem w procesie szkoleniowy, szczególnie w sportach indywidualnych. Wiadomo, że wówczas nie da się wyrobić stu procent planu. Padło słowo kontuzje. Czy w tej chwili borykacie się z jakimś problemem? - Nie, w tej chwili normalnie realizujemy plan. Natomiast wspomniałem o kontuzjach, ponieważ zawsze ich najbardziej się boję. Są oczywiście mniejsze problemy, typu pobolewanie stopy, ale na tym poziomie - jak śmiejemy się z zawodnikami - gdyby nic ich nie bolało, to w najlepszym razie byliby po karierze lub już w ogóle by ich nie było. Nieodzownym elementem zawodowego sportu jest ból, dla nas to chleb powszedni, ale zawsze mam z tyłu głowy myśl, by nie doszło do czegoś poważniejszego. Raczej jestem takim typem człowieka, że zamiast wpadać w euforię bardziej myślę o tym, co nas czeka i przed czym się ustrzec. Teraz trenujemy bardzo ciężko, dwa razy dziennie, więc zmęczenie się nawarstwia. A choćby drobny błąd przy wykonywaniu pewnych elementów, przedobrzenie w jednym kierunku, nosi ryzyko, a diabeł zawsze tkwi w szczegółach. Dlatego wszystkie elementy trzeba optymalnie ze sobą połączyć, aby dały efekt na przyszłość. Jeśli skoczyło się 1,97 m, to jest to superwynik, ale żeby liczyć się na zawodach międzynarodowych, przede wszystkim na igrzyskach olimpijskich, pewne rzeczy muszą być powtarzalne. I to jest podstawa każdej konkurencji lekkoatletycznej. A czy zdarzyło się tak w waszym procesie treningowym, że zdążył się pan połapać, że jakiegoś obciążenia treningowego, np. w obrębie techniki, nie dostosował pan do Marii? Innymi słowy, że popełnił pan duży błąd, co trzeba było szybko skorygować. - Może nie mówiłbym tu o błędzie, ale Maria już jako młoda zawodniczka miała poważną kontuzję mięśnia dwugłowego. I już na samym początku zobaczyłem, że gdy wykonujemy jakiekolwiek elementy szybkościowe, bo Maria na przykład świetnie biega przez płotki, to nie powinniśmy tego robić w kolcach. Najpierw Maria zasygnalizowała mi, że może być z tym problem, a już po pierwszym treningu sam zwróciłem uwagę, że w kolcach powraca jej ból tego mięśnia. Być może blizna, która pozostała, powoduje inną plastykę mięśnia, dlatego żadnych elementów skocznościowych, ani szybkościowych nie robimy w tym obuwiu. Kolce służą nam jedynie do skakania już w zawodach, tylko i wyłącznie. Maria jest teraz już tak szybka i dynamiczna, iż myślę, że gdybyśmy tego nie przestrzegali, mogłoby się to naprawdę średnio skończyć. Jak wyglądało wasze spotkanie na pierwszym treningu? Czy od razu pan dojrzał, że ma przed sobą absolutną perełkę? - Nie myślałem, że to może być perełka. Natomiast wiele rzeczy, które robiła poprawnie oraz jej warunki somatyczne, bacznie przykuwały wzrok. Bardzo zwróciłem uwagę na coś innego, swego rodzaju błysk w oczach, wyrażający silną chęć do pracy i osiągnięcia czegoś, choć wtedy jeszcze jej nie znałem. Przekonywała mową ciała? - Tak właśnie. To sprawiło, że coś mnie skłoniło, żeby wspólnie z nią usiąść i porozmawiać. Po tym zaproponowałem współpracę i chyba od razu bardzo się ucieszyła, bo nawet nie mówiła nic więcej. Tak to się zaczęło, zaintrygowała mnie jej determinacja. Wychowałem już wiele pokoleń młodych ludzi, na różnych etapach, ale Maria miała w sobie coś tak fajnego, że poczułem, iż warto dać jej szansę. Jeszcze nieświadom tego, co mnie czeka (śmiech). Wszystko poszło jednak tak fajnie, że tego pięknego, kwietniowego czasu, jesteśmy w bardzo zadowalającym miejscu. To wszystko było dla pana obciążające też dlatego, że mocno zaangażował się pan w tę sprawę emocjonalnie? - Na pewno, oczywiście że mocno w to wszedłem emocjonalnie. Widziałem, jak poprzez naszą wspólną pracę pojawiła się akceptacja wewnątrz całej naszej grupy, a następnie etapami szliśmy do przodu i wszystko coraz lepiej posuwało się w dobrą stronę. Natomiast im poziom stawał się coraz wyższy, tym emocje także bardziej wzrastały. Każdy trener, na każdym poziomie, przeżywa to wszystko, pojawiają się ogromne emocje i duży stres. Gdy Maria skoczyła 1,97 m, to choć zawsze jestem trochę ekspresyjny, tym razem nie wydobyłem z siebie żadnego słowa. Z czego to wynikło? - Po prostu takim jestem trenerem, który gdy coś osiągnie, to nie potrafi do końca cieszyć się tą chwilą. A już myśli, co będzie w przyszłości. Bardziej okazywanie niedosytu, czy bycie powściągliwym, aby nikt nie ocenił, że jest pan buńczuczny? - Coś tego typu, o czym pan powiedział. Oczywiście wewnątrz byłem bardzo szczęśliwy, ale zachowałem to dla siebie. Nie oszukujmy się, w głowie mam etap igrzysk, które zarówno dla Marii są najważniejszym marzeniem, jak również dla mnie. Oboje chcemy tam jechać, więc wynikami po drodze nie mogę się zachłysnąć. A gdyby jeszcze mnie udało się pojechać, to wtedy już chyba byłbym spełnionym trenerem. A swoją drogą, obawia się pan jakichś perturbacji na poziomie World Athletics? - Mówię uczciwie, że na tych procedurach zupełnie się nie znam, ale wiem, że sprawy nabrały właściwego biegu. Teraz trzeba trzymać kciuki za formę, brak kontuzji i pozytywne nastawienie do tych wielkich zawodów. Jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, to po 20 czerwca kończy się karencja i nie widzę podstaw, bo Maria nie dała powodów ku temu, by ten okres miał zostać wydłużony. Nie ma żadnego konfliktu ze swoją byłą federacją, ani nigdy nie podpadła żadnym instytucjom, związanym z lekkoatletyką. Mając taką nową podopieczną, co już pan zasygnalizował, pojawia się wyzwanie wprowadzenia ją do grupy, zbudowania relacji, czyli bardzo ważne kwestie, które składają się w całość wyzwań. Niemniej czy miał pan takie sytuacje, gdy musiał pan bronić Marii przed tym, iżby obrywało jej się za to, że jest Białorusinką? - Nie, nigdy nie miałem takiej sytuacji. Ani w grupie, ani w innych okolicznościach. Raczej dominowało bardzo pozytywne podejście, wielu koledzy i znajomych, a także przechodniów, których się zna w Białymstoku, trzymało kciuki, by jak najszybciej otrzymała obywatelstwo. Mówiono, że fajna dziewczyna, która poświęciła kawał swojego życia. I to wszystko prawda, Maria oddała się w pełni pracy ze mną. Nie przypominam sobie ani jednej nieprzyjemnej sytuacji. Jeśli chodzi o aktywność w mediach, Maria na razie trzyma się ich na dystans. Wręcz stroni od tego? - Bardzo stroni, ale ja szanuję jej zdanie i takie podejście. Zupełnie nie chce być w centrum medialnym, raczej woli zakątek spokoju, ciszy i treningi. Lubi trenować w grupie, ale jeśli chodzi o kwestie medialne, to nie chce być na świeczniku. Najlepiej, jakby mogła pracować bez blasku fleszy. I, powiem szczerze, ja także cenię swoją prywatność, ale też zdaję sobie sprawę, że ktoś z nas musi coś powiedzieć. Nie może być też tak, że tylko pracujemy i nikt nic nie wie. Wobec tego próbuję odpowiadać za nas oboje. A czy w sferze emocjonalnej zdystansowanie Marii może być podyktowane też tym, że może obawiać się prostej kalki na zasadzie: skoro Białorusinka, to przypuszczalnie blisko jej do Rosji, a w związku z tym - przez kontekst wojny w Ukrainie - zderzyłaby się z niełatwymi pytaniami i próbą jej zaszufladkowania? - Nie, tego nie biorę pod uwagę, ponieważ kiedyś rozmawiałem z nią bardzo długo. Ona zawsze, już jako zawodniczka na Białorusi, starała się uciekać od wywiadów. Maria po prostu taka jest. To nie jest to, że boi się reakcji tłumu czy paru osób, które coś mogłyby na jej temat napisać. Jest w tym niezmienna, że stroniła od zainteresowania, a najlepiej czuje się w ciszy. Mówi, że gdy dopiero czegoś dokona, może wtedy coś powie. I nie ma to nic wspólnego z tym, że jest wstydliwa, absolutnie. To pewna siebie kobieta, bardzo pewna siebie, ale nie jest zainteresowana szumem wokół swojej osoby. Od kiedy się o tym dowiedziałem, bardzo to cenię. Są ludzie, którzy uwielbiają show medialne, znamy takie gwiazdy, które brylują i czują się w tym jak ryba w wodzie, lecz wciąż mamy też takich sportowców, którzy dbają o to, aby niespecjalnie dużo osób ich rozpoznawało. Co postrzega pan u Marii za największą cnotę zarówno w podejściu do życia? - Organizacja. Jest bardzo zorganizowaną osobą. Jej nie trzeba sto razy powtarzać tego samego. Cokolwiek powiesz raz, ona już wie jak to zrobić i jak to załatwić. Obojętnie, czy chodzi o sprawy formalne, jakieś papierkowe, czy treningowe - wszystko od razu jest w stanie sobie przypilnować. A nierzadko nawet wychodzi krok przede mną i gdy z czymś się do niej zwrócę, ona już ma to załatwione. Trening musi być u niej bardzo poukładany, wszystko musi wiedzieć "co, gdzie, jak, kiedy", żeby niewiele mogło ją zaskoczyć. We wszystkich kwestiach jest bardzo zaradna i staranna. A sportowo najmocniejsza broń w jej arsenale skoczkini wzwyż? - Wiadomo, że duża poprawa techniki, ale to też wiązało się z tym, co uprzednio zrobiliśmy. Czyli cały warsztat motoryki poszedł u Marii bardzo do przodu. W efekcie technikę trzeba było dopasować do nowej motoryki, co nam się udało, choć nie brakowało problemów ze względu na to, że zawodniczka po zmianach czuła się trochę inaczej. To wymagało od nas mozolnego procesu, trzeba było wchodzić ze zmianami powoli, ale efekt mamy już dzisiaj na rozbiegu i w skakaniu. I dla przeciwwagi - największa rezerwa u podopiecznej? - Myślę, że siłownia. Choć mogłoby się wydawać inaczej, Maria dotąd nie wykonywała wielkiej pracy w siłowni, gdyby to odnieść do innych zawodniczek w tej konkurencji na tym poziomie z całego świata. A tutaj taką pracą można sobie naprawdę bardzo wydatnie pomóc. Ja zawsze mówię zawodnikom w młodszym wieku, którzy twierdzą, że stać ich robić więcej, że siłownia jest ostatnim etapem, gdy skończy się cała motoryka i szybkość, a technika jest już praktycznie na bardzo wysokim poziomie. Dopiero wtedy pojawia się, w moim przekonaniu, przestrzeń do tego, aby wprowadzić pracę nad wzrostem siły, co może pomagać już do końca kariery. Lekkoatletyka jest sportem bardzo mocno opartym na treningu siłowym, ale wykonywanym z głową. W skoku wzwyż też trzeba robić bardzo mocną siłownię, ale przy tym pozostawać bardzo szczupłym, co wymaga wielkiej staranności w procesie treningowym. Gdyby miało skończyć się tym, że za siłą pójdą 3-4 kg wagi więcej, to byłoby fatalnie, bo ma to bezpośrednie przełożenie na osiąganą wysokość. Skoro na razie to pan wypowiada się w imieniu Marii, dopytam zatem, jak zawodniczka spędza czas wolny. Ma może jakąś pasję poza sportem, której się poświęca? Obok niej są bliscy? - Z tego, co wiem, nie ma przy sobie bliskich osób, może ktoś ze znajomych ją odwiedza, ale tutaj staram się za bardzo nie wnikać w tę prywatną sferę Marii. Natomiast uwielbia spacerować, uwielbia obserwować pewne rzeczy, bardzo dużo przechadzając się choćby po Białymstoku. A jeśli pojedziemy w nowe miejsce, to bardzo lubi coś zobaczyć. Powiedziałbym, że jest taką spacerowiczką (uśmiech). Jest osobą twardo stąpającą po ziemi? - Można tak powiedzieć. Widzę, że cieszą ją małe rzeczy, a jej największym hobby - gdybym sam miał rozsądzić - chyba jest trening, któremu poświęciła wszystko. Po tej rozmowie będzie miał pan mocną kartę przetargową, na zasadzie: "jeśli troszkę bardziej otworzysz się medialnie, to ja będę miał lżej". - W tej sprawie na razie nie słucha (śmiech). Rozmawiał Artur Gac