Artur Gac, Interia: Wciąż trudno odnaleźć się w tej nowej rzeczywistości? Grzegorz Tomala: - Faktycznie, to dla nas nowa rzeczywistość. Były i ciągle są próby dotarcia do nas, ze strony różnego typu mediów; prasy i telewizji. Na początku mieliśmy z tym bardzo duży kłopot, dlatego po kilkunastu dniach postanowiliśmy od tego uciec, a na wyjeździe byliśmy incognito, bo na szczęście nikt nas nie rozpoznawał. Niemniej, abstrahując od tego przesilenia, to były i są dla nas przyjemne chwile. Długie lata pracowaliście na duży wynik, ale nikt nie sądził, że to właśnie na IO w Tokio przyjdzie tak spektakularny sukces. - Na pewno, chociaż na swoim koncie w mediach społecznościowych zamieściłem sukcesy, jakie Dawid wcześniej osiągnął. Bo o tym się nie mówiło, ile razy był mistrzem Polski na różnych dystansach. Mówi się o złocie w Tokio, a dotychczasowych wyników jakby nie było. A one przecież znikąd się nie wzięły i sukces w Tokio jest pochodną tamtych wyników. Myślę, że w świecie chodziarzy Dawid jest bardzo znany. Przecież bywamy na zgrupowaniach w różnych krajach, rozmawiamy ze sobą i wymieniamy się doświadczeniami. - Myślę, że tutaj dużą rolę do wypełnienia mają media. Jest okazja pokazać, że w naszym kraju mamy nie tylko piłkę nożną, siatkówkę i piłkę ręczną. Najpopularniejszych dyscyplin pewnie nigdy nie przegonimy, ale oby lekkoatletyka docierała do jak najszerszej masy ludzi. Z tym jest duży problem? - Na Śląsku, gdzie mieszkamy, rozgrywane są różne mityngi, ale od kilku dobrych lat nie potrafimy wywalczyć, żeby odbył się chód sportowy. I wcale nie mówimy tu o dystansach typowo olimpijskich czy takich jak na innych zawodach. To może być nawet jedna mila lub chód na trzy kilometry. Przecież taka rywalizacja potrwa raptem kilka minut, więc niczego nie zburzy, a ludziom odpowiedzialnym w Polsce za lekkoatletykę powinno zależeć na tym, żeby propagować tę konkurencję i wielu olimpijczyków. Nie wszyscy zdają sobie sprawę, ilu mamy właśnie olimpijczyków w chodzie sportowym. Przecież można by było zaprosić kilku dobrych zawodników i nawet pokusić się o rekord świata na nietypowym dystansie, co na pewno odbiłoby się głośnym echem. Być może dotknął pan rzeczy kluczowej, która jest odpowiedzią na pytanie, dlaczego chód sportowy jest aż tak bardzo niszową dyscypliną, iż gros zawodników przez wiele lat zawodowej kariery musi być tak naprawdę pasjonatami tej dyscypliny. A dopiero dojście do wyników daje im względną stabilizację finansową, czy to przez stypendium, czy wsparcie sponsora indywidualnego. Sam Dawid się z tym po wielokroć borykał. Jednak jak promować dyscyplinę i dotrzeć do szerszego grona, gdy tak naprawdę brakuje okazji do startów przed polskim kibicem? - Nie wiem, czy pan wie, ale w Polsce czasami są takie lata, że nie ma gdzie wystartować na konkretnym dystansie. Po prostu nie ma. W ostatnim czasie nie było w naszym kraju żadnych zawodów, na których można by było zrobić minimum olimpijskie na dystansie 50 km. A przecież to nie moją rolą powinno być martwienie o to, jak tę sytuację zmienić. I to jest w tym wszystkim najbardziej smutne. Ludzie z ramienia władz związku nieraz w kpiącym tonie wyrażali się na temat chodu sportowego. Wiem, o czym mówię, bo byłem świadkiem takich rozmów. Skoro chód sportowy jest konkurencją olimpijską, to nie można drwiąco wyrażać się o nim i sportowcach, którzy go uprawiają. Kibicuj Polakom na Mistrzostwach Europy - sprawdź terminarz mistrzostw Sam fakt, że mistrzostwa Polski od lat odbywają się w Dudincach, na Słowacji, w końcu o czymś świadczy. - No dokładnie. Jest to bardzo smutne, ale niestety tak wygląda rzeczywistość. Zwrócił pan uwagę, że wbrew niektórym opiniom, syn nie wyskoczył jak królik z kapelusza. Robert Korzeniowski też zwrócił uwagę, że choć Dawid do tej pory bardzo mało startował na królewskim dystansie, to jednak w sposób metodyczny, od wielu lat, dochodził do tego, co tak niespodziewanie eksplodowało w Tokio. - Słynny polski trener w czasie chodu Dawida na igrzyskach w Tokio napisał do mnie SMS-a, żebym zrobić coś, aby Dawid zwolnił. Już mniejsza o to, że ja siedziałem przed telewizorem w Polsce, a Dawid był na trasie w Sapporo... Przecież gdybym coś takiego powiedział synowi, to jako trener już bym nie istniał. Takich rzeczy nie wolno mówić zawodnikowi na zawodach. Dawid wielokrotnie zwracał mi uwagę nawet na krótszych dystansach: "tata, nigdy tak do mnie nie mów. Jeśli dobrze się czuję, to idę". Faktycznie, była to dość osobliwa rada. - Sukces nie wypływa znikąd, tylko jest rezultatem roboty wykonanej na treningach, gdzie wielokrotnie chodzi się "30", czy "35". Wówczas obserwuje się, jak zawodnik się czuje i jak dochodzi do pewnego tempa chodu. Przypomnę, że zanim Dawid w 2011 roku został młodzieżowym mistrzem Europy, pierwszy znaczący sukces miał miejsce jeszcze w 2008 roku, gdy po gimnazjum poszedł do szkoły średniej. To wtedy, na mistrzostwach świata juniorów, które odbyły się w Bydgoszczy, zajął 8. miejsce. Sam początek, po roku treningów w klubie UKS Maraton Korzeniowski, też był obiecujący. Dawid pojechał na mistrzostwa Polski, gdzie jako młodzik wywalczył brązowy medal. To zdopingowało go do kolejnej pracy i startów halowych. Wtedy istniała dosyć dobra grupa młodych polskich chodziarzy, głównie z Gdańska, Rzeszowa i Mielca, z którą musiał rywalizować i to napędzało tych chłopaków. Pierwszy start na igrzyskach olimpijskich, w 2012 roku w Londynie, Dawid zakończył na 19. miejscu (dystans 20 km). Ten rezultat nie napędził, przez długie lata, jego dalszej kariery. - Tam na trasie miał przygody. Dobrze szedł w grupce, lecz w pewnym momencie zawodnik z Kanady nadepnął mu na buta, przez co musiał się zatrzymać i ponownie go ubrać. Z kolei w innym miejscu do buta wbił mu się kamień, w efekcie czego doszedł do mety z zakrwawioną piętą. Biorąc to wszystko pod uwagę, uważam, że tak zakończony pierwszy start na igrzyskach był jego bardzo dużym sukcesem. Później niestety w karierze syna pojawił się przestój. - Wie pan, u wielu sportowców obserwuje się sporo wzlotów i upadków. Niestety, czasami nie da się pogodzić studiów, gdy nadchodzi sesja letnia, a tu trzeba startować na głównej imprezie, najczęściej w mistrzostwach Polski. Chód sportowy to nie jest bieganie na sto metrów, gdy można startować często i czekać na wynikowy "strzał". A w chodzie? 20 kilometrów raz na miesiąc stoi pod dużym znakiem zapytania, z kolei na 50 km nawet związek nie pozwala startować więcej niż dwa razy w roku. Dokładnie taka sytuacja była w tym roku. Gdyby Dawid po tym, jak uzyskał minimum na igrzyska w Tokio, wystartował np. w Pucharze Europy na tym dystansie, to nie wiadomo, czy zostałby dopuszczany do startu olimpijskiego. Nie zostawiono zawodnikowi i trenerowi prawa do podjęcia decyzji, tylko związek sam to ustalił i tyle. Mówił pan o wzlotach i upadkach. Miałem ten przywilej, że byłem na igrzyskach w Tokio i doskonale pamiętam wypowiedź wzruszonego Dawida o tym, że jeszcze w roku poprzedzającym igrzyska w Tokio musiał pracować na budowie, a kilka lat wstecz wstrzymał treningi na około pół roku i jego kariera stanęła pod znakiem zapytania. - To wszystko prawda, ale w tym wszystkim widzę poważny problem systemowy. Największy kłopot pojawia się po zakończeniu szkoły czy studiów, gdy wyniki sportowe jeszcze nie są na najwyższym poziomie, a zawodnik traci wsparcie finansowe. Tacy sportowcy nie są wtedy pewni, czy warto postawić na sport, bo chcieliby się ustabilizować i przejść na własny garnuszek. Jak sportowiec, który ma minimalne zaplecze finansowe, może mieć spokojną głowę i nakręcać się tylko perspektywą startów? Pieniądze w polskim sporcie są, ale uważam, że często nie są one kierowane w tę stronę, w którą powinny. Nawet teraz mam duże wątpliwości, czy w kilku przypadkach nie skończy się tylko na deklaracjach. Przecież jest generalny sponsor Polskiego Związku Lekkiej Atletyki, więc dlaczego na takie spotkanie, zorganizowane po igrzyskach, nie zostali zaproszeni wszyscy lekkoatleci? Czy to są jakieś rozstrzygnięcia polityczne? Jest to dziwne i ja tego po prostu nie rozumiem. Jak wyglądało finansowanie Dawida w ostatnich latach? Miał jakieś świadczenie, nazwijmy to, państwowe? - Żeby dostać pieniądze z ministerstwa, trzeba być w ósemce zawodów, takich jak igrzyska, mistrzostwa świata, czy Europy. Nic więcej decydentów nie interesuje. To jest obligatoryjny wymóg. W tym roku, dowiedziawszy się, że jest fundusz ministerialny pomocy dla zawodników, nazwijmy to, w potrzebie, próbowaliśmy pozyskać środki. Nasz wniosek musiał być poparty przez PZLA, ale niestety nie został. Oczywiście złożyliśmy wymaganą dokumentację, co nastąpiło jeszcze w styczniu, przed halowymi mistrzostwami kraju. Czy później wracaliście do tego tematu? - Po osiągnięciu przez Dawida minimum na igrzyska ponownie zwróciliśmy się z wnioskiem. Wtedy już nie mieli wyjścia, bo jest pula środków, które zawodnik musi otrzymać z ministerstwa właśnie z tytułu wywalczenia kwalifikacji. Żeby być precyzyjnym, te pieniądze dostaje się dokładnie od momentu uzyskania minimum, czyli w przypadku Dawida były to raptem cztery miesiące. I to były jedyne środki, jakie w ostatnich latach inkasował Dawid? - Nie, chcę tu podkreślić rolę klubu AZS Politechnika Opolska. Gdy Dawid uzyskiwał tytuł mistrza Polski, wówczas zawsze otrzymywał coś w formie nagrody i stałego stypendium. Zawsze stawano na wysokości zadania i, dzięki temu wsparciu, nie było najgorzej. Możemy dziś powiedzieć, że gdyby nie decyzja Dawida z końca ubiegłego roku, by z myślą o walce o minimum olimpijskie na trzy miesiące pójść na budowę, ta historia nie miałaby tak pięknego happy-endu? - Jest jeszcze inny aspekt tej sytuacji. Ja w tym roku szkolnym, bo jestem też od 31 lat nauczycielem wychowania fizycznego, poszedłem na urlop dla poratowania zdrowia. Dzięki temu byłem do dyspozycji Dawida, na czym najbardziej mi zależało. Powiem jeszcze, że gdy na miejsce styczniowego zgrupowania wybraliśmy Portugalię, nie dostaliśmy ze strony związku rekompensaty za rezygnację z obozu krajowego, by móc wykonywać pracę w ciepłym klimacie. Nie dochodziłem tego, bo nie mam takich zapędów, żeby bawić się w śledczego. Koniec końców stało się tak, że całe zgrupowanie w Portugalii musieliśmy pokryć ze środków własnych. Może pan zdradzić, o jaką chodzi kwotę? - Nie chciałbym. Powiem tylko, że przebywaliśmy w Portugalii przez miesiąc. Czyli trzeba było opłacić zakwaterowanie, wyżywienie i podróż. Zresztą powrót był ciekawy, bo był to czas, gdy z uwagi na koronawirusa zamykano w tym kraju granice, w efekcie czego nasz lot został odwołany. Szczęście w nieszczęściu, że nadarzył nam się Polak, z którym wracaliśmy do kraju samochodem. Podróż trwała 35 godzin. Krótko mówiąc dla was, dla waszej rodziny, biorąc pod uwagę wszystkie perypetie, wzloty i upadki, złoty medal w Tokio jest czymś nieprawdopodobnym. - Dlatego gdy ktoś dzisiaj mnie pyta o emocje, to mówiąc szczerze, największe przechodziłem wcześniej. Dla mnie to wszystko, co związane z finansami i nerwami, było walką o przetrwanie, aby jakoś wiązać koniec z końcem. Dlatego będę powtarzał, że ten sukces nie wziął się znikąd i jest on rezultatem wielu wyrzeczeń. Słowo "wyrzeczenie" dla wielu ludzi oznacza różne rzeczy, a w sporcie to są perypetie, których doświadczył nie tylko Dawid. Obserwowałem płacz naszego zapaśnika (Tadeusz Michalik - przyp. AG) i myślę sobie, że nie wziął się on znikąd. Sądzę, że ten chłopak też swoje przeszedł i może kiedyś o tym opowie. Wie pan, co mnie często smuci? Włączam sobie jeden z popularnych kanałów sportowych i widzę powtórkę np. wyścigu kolarskiego. Ja nie mam nic przeciwko temu sportowi, sam go oglądam, ale zamiast patrzeć na powtórkę, wolałbym zobaczyć rywalizację juniorów w dowolnym sporcie, czy np. zawody w łucznictwie lub strzelectwie. A później mówimy, że dany sport nie jest w Polsce popularny i mało kto się nim nie interesuje. Tak jest, bo się go nie pokazuje. Na swoim podwórku, gdzie widzi pan ciągle największy obszar rezerw? - Myśląc o szeroko zakrojonej pracy jest u nas jeszcze dużo do zrobienia w, nazwijmy to, bieżącej medycynie sportowej. Żywieniowo staramy się, jak możemy, bo wiedza na ten temat jest łatwiej dostępna, natomiast medycznie nie da się zrobić czegoś z niczego. A chciałbym choćby mieć komfort wykonywania dokładniejszych badań pod kątem parametrów krwi. Mnie nie chodzi o żadne cuda, więc podam przykład. Na wyniki szerszych badań krwi Dawida, które przeprowadziliśmy w maju na zgrupowaniu w Zakopanem, czekaliśmy miesiąc. Jaką wartość mają takie wyniki? - No właśnie, niech pan mi powie. Dla kogo one były? Bo mnie one już nie były potrzebne. Ja potrzebuję na drugi dzień wiedzieć, w jakim stanie jest organizm, żeby wiedzieć, czy mogę kontynuować wysiłek z Dawidem, odpuścić, a może podkręcić śrubkę. Niestety jednak tak to wygląda. Proszę mnie też dobrze zrozumieć, ja nie domagam się, żeby mieć taki komfort w każdym okresie szkolenia, a do dyspozycji mieć lekarza i co drugi dzień biec z zawodnikiem na badanie. Natomiast są takie momenty, że jest to bardzo potrzebne do szybkiego reagowania. Poza tym pomińmy już fakt mojej nieobecności w Tokio, bo nie chciałbym tego roztrząsać, zresztą w podobnej sytuacji znalazło się też kilku innych trenerów. Odniosę się jeszcze do naszego patentu z chłodzeniem, który wykorzystaliśmy w Tokio, a podglądnąłem to w Doha u Japończyków. Aż dziwiłem się, że zrezygnowali z tego w swoich warunkach, na swoim terenie. A myśmy jeszcze dopieścili ten sposób, co przyniosło świetny rezultat, choć przeszycie 25 toreb w dwa dni, wraz z przygotowaniem szaliczków na lód, nie było prostą sprawą. Dostrzegliśmy jednak w tym przewagę i nawet pomimo problemów technicznych z maszyną do szycia, wszystko udało się dopiąć do końca. Dzięki temu Dawid miał zapewniony komfort psychiczny od startu do mety. Rozmawiał Artur Gac