Tomasz Mucha, Interia: Czy pan już wie, dlaczego Paweł Fajdek, czterokrotny mistrz świata, nie został mistrzem olimpijskim w Tokio? Szymon Ziółkowski: - Bo dwóch innych młociarzy rzuciło dalej. To bezsprzeczny fakt, który przynajmniej dziś trudno podważyć. Ale czy trener wie, dlaczego podopieczny był trzeci? Powtarzał pan, że na igrzyska lecicie po złoto... - Na to złożyło się kilka powodów. Przede wszystkim psychiczny bagaż nieudanych olimpijskich startów w Londynie i Rio, gdzie w ogóle nie wchodził do finałów, a także wielka chęć i presja pokazania wszystkim, że jednak to ja jestem najlepszy. To mieszanka wybuchowa, która mogła go rozsadzić. W pewnym sensie więc nie udało się przeprowadzić tego dowodu... - Osiągnęliśmy cel minimum, zdobyliśmy olimpijski medal, ale oczywiście Paweł jako niepokonany w mistrzostwach globu od 2015 roku, chciał wygrać. Obiektywnie to nie był wcale zły start. Już dawno wynik ponad 81,5 metra (Fajdek rzucił w Tokio 81,53) nie dał na igrzyskach złota, ani srebra. Przed igrzyskami takiego scenariusza nie zakładaliśmy. Pawła stać było, żeby te igrzyska wygrać, do niego należą trzy najlepsze wyniki na świecie w tym sezonie. Ale w tym dniu Wojtek Nowicki miał najlepszy konkurs w życiu. A tu jeszcze wyskoczył Norweg Eivind Henriksen... - On zupełnie nie pasuje do tego podium. To był pierwszy i jedyny tak dobry start Norwega, wcześniej zupełnie nie miał się czym chwalić. Był ledwie dwa lata temu w finale MŚ w Dausze - to jedyny fakt z jego kariery godny zauważenia. Był prawie jak Ziółkowski w Sydney, choć ja przed olimpijskim złotem w 2000 roku byłem już mistrzem świata i Europy juniorów, miałem za sobą olimpijski debiut w Atlancie. Sprawiedliwość dziejowa byłaby, gdyby w Tokio Wojtek był pierwszy, Paweł drugi, a trzeci Ukrainiec Mychajło Kochan, ale igrzyska pełne są niespodzianek. My przełamaliśmy fatum, choć złota nie było. Bierzemy to na klatę i jedziemy dalej. No właśnie - dalej. Ale Fajdek balansował na cienkiej linie, był bliski niechlubnego hat tricka, w eliminacjach uratował się dopiero ostatnim rzutem. Co pan sobie przed nim myślał? Żałował, że się tej pracy podjął? - Proszę pana, po drugim rzucie mentalnie byłem już spakowany, widziałem się na lotnisku w drodze do domu. Powiedziałem to już po eliminacjach Pawłowi. Spakowany jak 21 lat temu trener Czesław Cybulski na igrzyskach w Sydney, gdy wyrżnął pan w śliskim kole na rozgrzewce przed konkursem... - No mniej więcej, ale paradoksalnie mnie ta "gleba" pomogła wygrać, bo "schłodziła" rywali, którzy potem bali się szybciej kręcić w kole. Do złota wystarczyło moje 80,02 m. Kamery świetnie uchwyciły pana oddech ulgi po ostatnim eliminacyjnym rzucie Fajdka. Jakiego rodzaju doświadczeniem było to, co pan wtedy przeżywał? - Szczerze, to w swojej karierze czegoś takiego nie przeżyłem. Od samego początku zdawałem sobie sprawę, że praca trenerska to nie jest łatwy kawałek chleba. Zresztą wielokrotnie powtarzałem, że nigdy trenerem nie będę, bo musiałbym swoich podopiecznych pozabijać. Wiedziałem też, że dla nas obu będą to bardzo trudne igrzyska, z powodów, o których wspominałem wcześniej. Poza tym trener jest tylko niemym obserwatorem, nie może wejść do koła, nic nie może. W decydującym momencie jest bezsilny. Gdyby Fajdkowi znów by się nie powiodło - to byłby koniec waszej współpracy? - Tego nie wiem, co by było po igrzyskach. Wchodzimy w sferę gdybologii. Więc fakty pana bronią. Utwierdził się pan w przekonaniu, że jako trener też się nadaje? - Nie ukrywam, że się cieszę. Byliśmy z Pawłem na świeczniku, wszędzie nas było pełno, obaj mamy trudne charaktery. Na dodatek dźwigaliśmy odium historii olimpijskiej Pawła i mój brak doświadczenia trenerskiego. Ale wykonaliśmy zadanie, co nie udało się przecież z Pawłem dwukrotnie jednemu z najlepszych fachowców w tej branży na świecie, Czesławowi Cybulskiemu. Czy przed finałem Fajdek pana obraził? Już po wszystkim przepraszał potem trenera za swoje zachowanie... - To już nieistotny fakt, wszyscy byliśmy tego dnia bardzo zdenerwowani. Paweł nie jest łatwym zawodnikiem, ja też nie byłem łatwy jako sportowiec, często mówimy to, co w danej chwili myślimy, nie gryziemy się w język. Oczywiście chciałbym, żeby takie słowa więcej nie padały, bo to nikomu nie służy. Napięcie było i tak duże, że po co sobie jeszcze dokładać. Co nas nie zabije... Czy można powiedzieć, że się dotarliście? - Znaliśmy się przecież jeszcze z czasów, gdy sam rzucałem, wiedzieliśmy czego się po sobie spodziewać. Ale wydaje mi się, że Paweł nabrał do mnie więcej zaufania, że to nie jest trening z kosmosu, a taki, który gwarantuje dobre wyniki. Oprócz premii za medal, dostał pan podwyżkę uposażenia? - Tak, dostałem dodatek za medal olimpijski. Ale nie mam maksymalnej stawki trenerskiej, bo jestem absolwentem matematyki, a nie AWF-u, jestem zwykłym instruktorem. Mam nadzieję, że będzie jakiś kurs na trenera, to go zrobię, potem kolejny na trenera I klasy, a potem jeszcze jeden - klasy mistrzowskiej... Aż dziwne, że mistrz olimpijski i świata nie ma z automatu uprawnień "trenera"... - Cóż, takie są przepisy. Kiedyś tak było, ale po uwolnieniu zawodów - paradoksalnie - to się zmieniło, trzeba się "doszkalać". Fajdkowi nie zabraknie teraz motywacji? - Paweł zdobył tylko brązowy medal olimpijski, a jak sam powtarza - nie lubi przegrywać. Drugi w zawodach to jest przecież pierwszy przegrany. Może nawet za bardzo się samobiczuje - czytałem kilka jego wypowiedzi w tym duchu. Chce walczyć dalej, nic specjalnie go nie boli, co też jest ważne w perspektywie gotowości i chęci do pracy. Kolejne igrzyska już za trzy lata. Paweł pojedzie do Paryża już bez ciężaru, który w sobie nosił. A Fajdek bez bagażu to odbezpieczony kałasznikow. Po rocznej wspólnej pracy macie pewnie wnioski. Będziecie coś zmieniać w przygotowaniach? - Specjalnie nie ma ku temu powodu, wszystko generalnie wypaliło, Paweł rzucał pod 83 metry, był już gotowy, by pobić własny rekord Polski z 2015 roku 83,93. Pewnie zmodyfikujemy intensywność treningu sprawnościowego w pierwszym cyklu przygotowań i jeszcze bardziej zadbamy o zdrowie. Ale teraz wystartujemy ze znacznie wyższego pułapu niż rok temu, gdy wcześniej Paweł trochę sobie pofolgował. Teraz jest lepszy siłowo, wydolnościowo, a także technicznie. - Tymczasem w obozie najgroźniejszego rywala nieoczekiwana rewolucja - Wojciech Nowicki pomimo złota w Tokio wymienił trenerkę Malwinę Wojtulewicz-Sobierajską na Joannę Fiodorow, niedawną koleżankę z koła. Szok? - W duecie z Malwiną Wojtek był wyjątkowo skuteczny, ale cóż, mistrz może wszystko, takie jego prawo. Nie wnikam, dlaczego. Ale przed "Fiedzią" wcale niełatwe wyzwanie, będzie musiała zmierzyć się z podobnymi demonami jak my, wszyscy będą jej patrzeć na ręce. Wchodziliśmy z Pawłem w podobną sytuację, takie rzeczy w świecie sportu się zdarzają. Mam tylko nadzieję, że nie będzie w związku z tym afer, wyciągania brudów, bo to nie jest nikomu potrzebne. Dla was takie zawirowanie to szansa? - Nie patrzę tak na to, to nie nasza sprawa, musimy robić swoje. Życzę im sukcesów. Teraz to Wojtek jest tym, którego będziemy gonić, ale musi się oglądać za plecy. Trzeba się cieszyć, że w Polsce mamy taki świetny duet. Wszędzie, gdzie startują, stanowią dla siebie największą konkurencję, fajnie się nakręcają. I mają przed sobą dobrą perspektywę. Za trzy lata w Paryżu będą mieć po 35, czyli w kwiecie wieku jak na młociarzy. Rozmawiał Tomasz Mucha