Tyczkarze rozpoczęli eliminacje od wysokości 5,30 m. Następnie poprzeczka była zawieszona na 5,50; 5,65; 5,75 i 5,80 - osiągnięcie tego wyniku gwarantowało awans do finału. Polacy włączyli się do rywalizacji od wysokości 5,50 m. Lisek zaliczył ją w pierwszej próbie, natomiast Sobera dokonał tego za trzecim razem. Obydwaj zepsuli następnie swoje trzy próby na 5,65 m i odpadli z konkursu. Polscy tyczkarze nie przeszli eliminacji "To są moje szóste mistrzostwa świata. Na pięciu poprzednich, na których byłem, zdobywałem medale. To jest przykrością dla mnie, że moja forma delikatnie kuleje, a to przekłada się od razu na brak awansu nawet do finału" - mówił wyraźnie przygaszony Lisek. Starał się nadrabiać miną, ale nie mógł wskazać jednoznacznie problemu, który spowodował jego słaby występ. "Wiem, że pojawia się w internecie taki wers: przyjechali wakacjowicze. To nie jest prawda. To naprawdę jest trudna orka dla nas. Wszyscy, którzy tu przyjechali, byli dobrze przygotowani i chcieli pokazać się z jak najlepszej strony. Różne rzeczy nami targają. To nie jest wszystko takie łatwe, jak na Instagramie się wydaje" - mówił. Nie narzekał na organizację mistrzostw, pomoc od PZLA, czy jakiekolwiek inne przeszkody, które mogłyby wpłynąć na jego start. Winy nie szukał także po stronie trenera Marcina Szczepańskiego. "Cały czas bawię się sportem i sprawia mi to przyjemność. Nie chciałbym z tego zrezygnować. Jestem doświadczonym zawodnikiem, ale jestem szybszy i silniejszy niż wcześniej. Od strony fizycznej nie doszukiwałbym się problemów. Nie można zapomnieć, jak się skacze wysoko" - dodał. Brak awansu do finału wziął całkowicie na siebie. "To tylko moja wina. Nie mogę na nikogo zwalić. Zawinił konkretnie Piotr Lisek. To moja wina, bo wszystko inne jest takie, jakie powinno być na tej imprezie" - przyznał.