W Monachium Damian Czykier miał rywalizować o medale w biegu na 110 metrów przez płotki. Niestety, w półfinałe przydarzył mu się błąd na starcie, do tego potknięcie na dwóch płotkach i skończyło się na ostatnim miejscu i odpadnięciu z rywalizacji. Powtórki pokazały jednak później, że w potknięciach o płotki Czykierowi "pomógł" Francuz Aurel Manga, który znalazł się na torze Polaka i wybił go z rytmu wpadając w kontakt. - Trener po biegu powiedział, żebyśmy złożyli protest, bo te moje błędy, ten drugi mój błąd, wynikał z kontaktu z Francuzem. Byliśmy w komisji sędziowskiej, pokazywali nam to na kamerach, to sporna sytuacja. Faktycznie Francuz jest na moim torze ręką w momencie uderzenia. Nie wiadomo, jaki byłby werdykt, to ciężka sytuacja, ale powiedzieli, że ich to nie interesuje. Bo nasz szef szkolenia za późno złożył protest. Pozdrawiam, mój kraj taki piękny - powiedział później Czykier w filmiku udostępnionym na swoim instagramie. CZYTAJ TAKŻE: Niespodziewany wicemistrz Europy poprosił o koszulkę Bayernu Monachium Później 30-latek dodał jeszcze, że bezpośrednią przyczyną spóźnionego złożenia wniosku była postawa związku, który nie zgadzał się z wersją zdarzeń przedstawioną przez sportowca. Ostatecznie działacze spóźnili się sześć minut ze zgłoszeniem odwołania i szanse na ewentualny powrót Czykiera do rywalizacji się skończyły. Krzysztof Kęcki odpowiada Damianowi Czykierowi Do zarzutów Czykiera odniósł się w rozmowie z "Przeglądem Sportowym" Krzysztof Kęcki, dyrektor PZLA. - Damian biegł o godz. 20.58. Na zebraniu, na którym zresztą był obecny, mówiłem, żeby z ewentualnymi protestami uderzać od razu do mnie, a przede wszystkim do sędziego, czego Damian nie zrobił - mówi działacz. Kęcki mówi także, że czas na złożenie protestu upływał o 21:31, a on sam otrzymał dowody za późno, by móc cokolwiek z tym zrobić. - Tyle że ja dopiero o godz. 21.31 dostałem zdjęcie od trenera, z którym można było cokolwiek zrobić. Do sędziów trzeba iść z dowodami. Co mogę im napisać, jeśli nie widać dowodów. Z samego mówienia nic nie wynika. Dopiero kiedy dostałem zdjęcie, które dawało szansę, to mogłem cokolwiek zrobić. Zaryzykowałem, choć wiedziałem, że są małe szanse powodzenia. Ktoś chyba próbuje znaleźć w tej sytuacji kozła ofiarnego - tłumaczy Kęcki.