Przemysław Słowikowski w 2015 roku został sensacyjnym mistrzem Polski w Krakowie w biegu na 100 metrów. Szlochał wówczas ze szczęścia. Wszystko przez to, że dwa tygodnie wcześniej nie był w stanie biegać. Pojechał na młodzieżowe mistrzostwa Europy do Tallina z nadzieją walki o medal, a tymczasem nawet nie wystartował, bo nabawił się kontuzji. Zapowiedział wtedy, że stać go będzie na bieganie poniżej 10,20 sek. Swoją zapowiedź przekuł w czyny dopiero pięć lat później. W Jeleniej Górze przebiegł ten dystans w czasie 10,19 sek. To piąty wynik w historii polskiego sprintu. Szybciej od Słowikowskiego biegali tylko: Marian Woronin (10,00), Dominik Kopeć (10,05) oraz Piotr Balcerzak i Dariusz Kuć (obaj 10,15). Tajemnica Wojciecha Nowickiego, wyszło teraz. "Prywatne i rodzinne sprawy" Koniec marzeń o igrzyskach. To przelało czarę goryczy W tym samym miejscu, w którym ustanowił życiówkę, uzyskał też najlepszy czas w historii polskiego sprintu z wiatrem. Ten wiał w plecy z prędkością 3,6 m/s, a Słowikowski wykorzystał to i zmierzono mu 10,05 sek. W 2022 roku nasz sprinter osiągnął życiowy sukces. Wystąpił w półfinale mistrzostw Europy w Monachium w biegu na 100 metrów, a następnie wraz z kolegami: Adrianem Brzezińskim, Patrykiem Wykrotą i Dominikiem Kopciem sięgnął po brązowy medale ME w sztafecie 4x100 metrów. To był pierwszy medal dla Biało-Czerwonych w tej konkurencji od 16 lat. Do tego pobili po 10 latach rekord Polski, który teraz wynosi 38,15 sek. Dwa lata później naszej sztafety, która zapowiadała bieganie nawet poniżej 38 sekund, zabrakło na igrzyskach olimpijskich w Paryżu. Polacy swoją szansę przegrali w World Relays na Bahamach, gdzie były główne kwalifikacje olimpijskie. Potem gonili jeszcze czas, ale nie byli w stanie załapać się z rankingu. Już po Bahamach Słowikowski wiedział, że to dla niego pewnie koniec kariery. Zrezygnował nawet ze startu w mistrzostwach Europy w Rzymie, choć w tej sztafecie był dla kolegów jak ojciec. Dla niego właśnie rywalizacja sztafet była najważniejsza. Skoro jednak Biało-Czerwoni doznali klęski na Bahamach, stracił wiarę, ale też przeżywał problemy mentalne. Nie spełnił bowiem swojego wielkiego marzenia, czyli występu na igrzyskach. Teraz - w wieku 30 lat - ogłosił zakończenie kariery. - Tak naprawdę od początku sezonu letniego zapowiadałem, że to może być mój ostatni rok na bieżni. Miałem pewnie ambicje związane z mistrzostwami Europy i igrzyskami olimpijskimi. Nie powiodło nam się jednak na Bahamach i to był bardzo gorzki początek sezonu. Ten start właściwie pogrzebał nasze szanse na igrzyska, choć jeszcze goniliśmy czas. Po tym starcie na Bahamach za bardzo to wszystko weszło mi na głowę. Pojawiły się problemy mentalne, bo fizycznie czułem się świetnie. Jestem najstarszym zawodnikiem tej sztafety i byłem w niej dla chłopaków jak ojciec. Sam zawsze uwielbiałem sztafety. One mnie nakręcały i szalenie cieszyły. Miałem zawsze duże ambicje indywidualne, ale najlepiej wychodziły mi zawsze starty w sztafecie - przyznał Słowikowski w rozmowie z Interia Sport. Swój pierwszy duży sukces odniósł też w sztafecie. W 2013 roku został w Tampere w tej konkurencji młodzieżowym wicemistrzem Europy razem z: Remigiuszem Olszewskim, Karolem Zalewskim i Grzegorzem Zimniewiczem. - Jestem dumny też ze swoich wyników indywidualnie. Na 100 metrów moja życiówka to 10,19 sek., a na 200 m - 20,27 sek (czwarty wynik w historii w naszym kraju - przyp. TK). To są naprawdę wspaniałe rezultaty - przyznał. Tak wygląda sport w Polsce. "Sytuacja życiowa zmusiła mnie do tego, by podjąć drastyczne kroki" Co zatem skłoniło go do odejścia ze sportu? Ot, proza życia sportowca, czyli finanse. Od prawie dwóch lat Słowikowski jest ojcem. Ma zatem rodzinę i musi jej zapewnić jak najlepsze warunki. Niestety, mimo prawie 31 lat, na sporcie się nie dorobił. W swojej karierze ten utalentowany sprinter już dwa razy znajdował się w takiej sytuacji, w której był bliski podjęcia decyzji o zakończeniu kariery. Tę zaczynał zafascynowany swoim ojcem - Jerzym, który również był sprinterem w Budowlanych Szczecin. Od początku biegał na najkrótszych dystansach. Jego ojciec był też pierwszym trenerem. Przez wiele lat Słowikowski był zawodnikiem WKS Flota Gdańsk. Wcześniej startował w barwach GOKF Gdańsk i MMKS Gdańsk. - Pierwszy kryzys pojawił się w 2018 roku, kiedy musiałem zmienić klub na AZS AWF Katowice. Przeprowadziłem się tam, by trenować z Krzysztofem Kotułą. Tam jednak też w pewnym momencie skończyły się środki dla zawodników i musiałem szukać nowej drogi dla siebie. Trafiłem do MKL Szczecin, który utrzymywał mnie przez trzy lata. Tam stworzono mi fajne warunki i cieszę się, że medalem z Monachium mogłem się im się za to odpłacić - mówił Słowikowski. Teraz nie szukał już kolejnego klubu. Ma drugą klasę mistrzowską i nowa ekipa musiałaby zapłacić za jego przejście wiele tysięcy złotych, a klubów w Polsce po prostu na to nie stać. Tym bardziej w sytuacji, kiedy ma za sobą dwa słabsze lata. W ubiegłym roku Słowikowski doznał poważnej kontuzji, o czym nie wiedziało zbyt wiele osób. Miał zmęczeniowe złamanie spojenia łonowego. Z tą kontuzją walczył jeszcze o medale w mistrzostwach Polski. Przez ten uraz nie wystąpił w mistrzostwach świata w Budapeszcie, choć jeszcze namawiano go na start. Słowikowski przyznał, że poziom polskiego sprintu w ostatnich latach wyraźnie poszedł do przodu. - Mamy wielu utalentowanych sprinterów, ale moim zdaniem są u nas niepotrzebne i chore ambicje. Wielu zawodnikom wydaje się, że zawojują świat i starty indywidualne traktują priorytetowo. Tymczasem na pierwszym miejscu powinna być sztafeta, bo w niej są większe szanse na fajne wyniki, a przy okazji można też podnosić swój poziom indywidualny. Przeszkodą dla naszej sztafety jest to, że każdy traktuje ją drugoplanowo - przyznał Słowikowski. Na razie 30-latek nie wie, co będzie robił po zakończeniu kariery sportowej. Szykuje się na kilka wariantów. Być może rozpocznie pracę na Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni. Ma też możliwość, by zrobić kurs oficerski. Jedną z opcji jest zajęcie się detailingiem. - Jestem trenerem i mógłbym się tym zająć, ale jak dobrze wiemy, bycie trenerem w lekkoatletyce się nie opłaca się być. To robota dla pasjonatów, a ja przez 20 ostatnich lat byłem pasjonatem sprintu jako zawodnik, bo chciałem spełniać swoje marzenia - zakończył.