Tymoteusz Zimny w 2017 roku został we włoskim Grosseto wicemistrzem Europy juniorów w biegu na 400 metrów. Razem z kolegami zajął też trzecie miejsce w sztafecie 4x400 m. To na tej imprezie ustanowił rekord życiowy - 46,07 sek., którego jednak nie poprawił do dziś. Lekkoatleta z Szamotuł brał udział w kilku dużych imprezach seniorskich. Startował głównie w sztafetach. W tej konkurencji był finalistą mistrzostw świata w 2017 roku. Dwukrotnie zajmował też z kolegami czwarte miejsce w halowych mistrzostwach świata i Europy. W igrzyskach olimpijskich w Tokio pełnił rolę rezerwowego. Maria Andrejczyk już tak nie wygląda. Polka zupełnie nie do poznania Tymoteusz Zimny bierze udział w "Top Model" Przed rokiem przeszedł dwie poważne operacje, które zahamowały jego karierę, choć znowu zaczął przyspieszać. To wcale jednak nie zmartwiło zbytnio Zimnego, który jest człowiekiem wielu talentów. Mimo że nie odnosi wielkich sukcesów sportowych, to jednak w mediach społecznościowych stworzył wokół siebie markę. Potrafi zarabiać nawet na tym. Jego konto obserwuje 17 tysięcy osób. Teraz Zimny postanowił spróbować swoich sił w modelingu, idąc tym samym tropem rodziców i siostry. Tomasz Kalemba, Interia Sport: Bierzesz udział w programie "Top Model". To oznacza koniec kariery sportowej, czy to jest tylko przygoda? Tymoteusz Zimny: - Zobaczymy. Wiele zależy tak naprawdę od moich... Achillesów i pięt. W tym samym czasie, co Ania Kiełbasińska miałem tę samą operację ścięgien Achillesa. W porównaniu do niej miałem jednak robiony zabieg laparoskopowo. Razem zatem pewnie przechodziliśmy przez ten etap. Jakie są nadzieje na to, że uda ci się wrócić do sportu? - Kalkaneoplastyka, jaką miałem, poszła pomyślnie. Teoretycznie wszystko jest zatem w porządku. Będę teraz jeszcze diagnozował to, dlaczego kiedy robię trening tlenowy, to mnie to jednak trochę boli. Zobaczymy, co powie chirurg, który się tym zajmował. Nie mówię jednak, że nie wrócę do sportu. Pytanie tylko, czy chcesz wracać do sportu? - Nawet fajnie, że tak wyszło. Potrzebowałem trochę czasu, by odpocząć od sportu i fizycznie, i psychicznie. Miałem już trochę przesyt, ale przecież trenuję ciągle od 13 lat. To połowa mojego życia. Cały czas to były wyjazdy i treningi. Na zgrupowaniach spędzałem ponad 220 dni w roku. To stawało się już męczące. Jak się pozna trochę normalnego życia, to kwestionuje się sens takiego trenowania. Czuł się tak, jakby ktoś zamknął go w klatce. Przeszedł szkołę życia we Wrocławiu Nie męczy cię też to, że jednak jesteś niespełnionym talentem. Przecież w 2017 roku zostałeś wicemistrzem Europy juniorów w biegu na 400 metrów i wydawało się, że rośnie nam kolejny świetny zawodnik. Z tego biegu masz też do tej pory rekord życiowy - 46,04 sek. W seniorskim sporcie nie osiągnąłeś sukcesów na arenie międzynarodowej. Razem z kolegami byłeś dwukrotnie na czwartej pozycji w sztafecie 4x400 m w halowych mistrzostwach świata i Europy. - Pewnie, że chciałem poprawiać wynik z sezonu na sezon. Tak jednak nie było. Nie sądzę jednak, by to mi ciążyło. Robię wiele rzeczy i nie przywiązuję tak dużej wagi do tego. Mało tego, nigdy nie chciałem być sportowcem. Zawsze chciałem pracować w korporacji na 42. piętrze i omawiać wykresy. Chciałem być ekonomistą i stąd też kierunek moich studiów. To, że zostałem sportowcem, wyszło przypadkiem. Już w gimnazjum i liceum na sporcie zacząłem zarabiać całkiem spoko pieniądze. Do tego wiele podróżowałem. Te rzeczy mnie kręciły, jak każdego młodego człowieka. Miałem dostęp do życia, jakiego osoby w moim wieku nie miały. Przez 13 lat całe życie poświęciłem tylko treningom i startom. Żyłem w bańce. Jeśli ktoś nie ma porównania, jak wygląda życie poza sportem, to jest w porządku. Jeśli jednak ma się porównanie, jak wygląda normalne życie, kiedy chodzi się do pracy i godziny jej są normowane, do tego wiesz, kiedy masz urlop, to jednak odnosi się wrażenie, że komfort psychiczny jest dużo większy. Dla sportowców najważniejsze jest, by utrzymywać swoje ciało w jak najlepszej kondycji, bo nim zarabia się pieniądze. Zacząłem mieć takie poczucie, że tracę czas. Wydaje mi się, że wykorzystałbym go znacznie lepiej, ucząc się języków, czy rzeczy, których nie mogę się nauczyć na obozach. Życie jest jedno i czas mija bardzo szybko, a jednak kariera sportowa nie trwa wiecznie. Wszystkim wydaje się, że życie sportowca usłane jest różami. Tak jednak nie jest. Niemal ciągle jesteśmy w pracy i to od rana do wieczora. W końcu zacząłem się trochę czuć, jakby został zamknięty w klatce. Nie mogłem się rozwijać na innych płaszczyznach niż sport. Do tego zaczęło mnie irytować zamknięte środowisko. Przez dwa lata byłem w wojsku i tam byłem poddawany ciągłej kontroli. Musiałem się spowiadać z tego, że wyleciałem sobie gdzieś na odpoczynek na weekend. Nienawidzę takiej kontroli. Jesteś jeszcze w wojsku? - Nie. Było kilka zgrzytów na linii trener Józef Lisowski, wojsko i ja. Rozstawaliśmy się w złej atmosferze. Jeszcze za wcześnie na wyciąganie wszystkich historii z przeszłości. Nie jestem na to gotowy. Mało osób o tym wie. Dopóki było w porządku i wiązałem z nim swoją przyszłość, to było dobrze. Poszedłem jednak do niego za namową Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Nie miałem innego wyjścia. I byłem wówczas pełny nadziei. Na treningu okazało się jednak, że o tym, co robimy na treningu, decydował niekoniecznie trener. Wszyscy robiliśmy to samo. Nie było indywidualnego dopasowania treningu. Wiele rzeczy działało źle albo wcale. Trener Lisowski był głuchy na wszelkie moje prośby. Komunikacja nie była prosta. Czułem, że robię krok w tył. Teraz z kim trenujesz? - Z Iwoną Baumgart trenuję od trzech lat. Ona pomogła mi uwolnić się od trenera Lisowskiego, z którego ust padało wiele gróźb w moją stronę. Bywało, że dostawałem rozkaz pozostawania we Wrocławiu na trzy tygodnie. W tym czasie miałem trenować, ale trener nie przychodził na zajęcia, bo bał się covida. Miałem zatem przez trzy tygodnie przebywać w izolacji samemu i stawiać się na jednostce. Kilka osób namawia mnie, żebym napisał o tym książkę. Nie jestem jednak zawistną osobą. Każdy psycholog z PZLA pytał się mnie, jak sobie z tym wszystkim poradziłem. Sam nie wiem, ale dałem radę. To była prawdziwa szkoła życia. Mówiłeś, że nie chciałeś być sportowcem. To jak trafiłeś do sportu? - Razem z moją siostrą byliśmy trzecim pokoleniem w rodzinie, które próbowało zaistnieć w lekkoatletyce. Moi rodzice i dziadkowi trenowali tę dyscyplinę sportu na wojewódzkim poziomie. Mnie udało się wybić na poziom międzynarodowy. Miałem umowę z rodzicami, że sportem zajmuję się do momentu ukończenia liceum, a po maturze będę mógł robić, co chcę. Poza lekkoatletyką zajmowałem się też wieloma innymi rzeczami. Chodziłem na taniec towarzyski, jeździłem konno, grałem na gitarze klasycznej w szkole muzycznej. A skąd pomysł na spróbowanie swoich sił w modelingu? - Moja mama była modelką na studiach i wciągnęła też w to tatę. Robili trochę sesji. Do tego mama występowała na pokazach. Moja siostra Tosia z kolei została modelką w pierwszej klasie gimnazjum. Wiele osób od lat mówiło, że jesteśmy fotogeniczni i powinniśmy spróbować swoich sił w modelingu. Trenerka Iwona zawsze się śmiała, że na zdjęciach z zawodów na ostatniej prostej albo na finiszu wyglądam tak, jakbym pozował do zdjęć. To akurat jest przypadek. Równo rok temu przeszedłem dwie operacje. Kolejno na obie nogi. Liczyłem się z tym, że po nich może być trudno załapać się na igrzyska. Mój powrót do sportu szedł trochę jak krew z nosa. Pięty jeszcze nie były gotowe na początku na bieganie w kolcach. Na początku czerwca wiedziałem, że nie zdążę przyspieszyć o sekundę do mistrzostw Polski. Podjąłem wtedy szybką decyzję, że wystąpię w "Top Model". Sam się zgłosiłeś do programu, czy ktoś cię wypatrzył? - Sam. Była duża trema przed występem w "Top Model"? - To była innego rodzaju trema, niż start w zawodach. Na pewno to jest ciekawe doświadczenie. "Wielu sportowców w Polsce tego nie rozumie i nie dostrzega" Patrząc na twój profil w mediach społecznościowych w ostatnich miesiącach, można było odnieść wrażenie, że coś się święci. Po tym, jak umieściłeś zdjęcia z Paryża w czasie igrzysk, byłem pewny, że zaraz z czymś wyskoczysz. - Rzeczywiście byłem w Paryżu w czasie igrzysk na zaproszenie kilku marek, z którymi współpracuję. Były tam fajne eventy, ale też miałem od nich bilety na zawody. Byłem też w wiosce olimpijskiej. I wtedy zacząłem się zastanawiać, jak tam trafiłeś. Nawet sprawdzałem, czy przypadkiem nie znalazłeś się w składzie w ostatniej chwili. - (śmiech) Powiem tak. Nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. Nie akceptuję tego, gdy ktoś mówi, że czegoś się nie da zrobić. Zawsze można, tylko czasami trzeba wiedzieć do kogo uderzyć albo jak podejść do tematu. To fajnie, że po tym, jak byłeś na igrzyskach w Tokio, tym razem mogłeś przeżyć igrzyska z innej strony. - Tak. I cieszę się, że mogłem być na biegu Natalii Kaczmarek, z którą przyjaźnię się od wielu lat. Bardzo wierzyłem w ten jej medal. Nie ukrywam, że przeszło mi przez głowę, że fajnie jednak byłoby wystartować jeszcze w igrzyskach. Myślę, że występ w Los Angeles byłby naprawdę czymś wspaniałym. Jeżeli zdrowie mi na to nie pozwoli, to na pewno pojawię się w tym mieście jako kibic. Mam tam mnóstwo znajomych i dużo czasu spędzam w Stanach Zjednoczonych. Nawet miałem propozycję, by tam się uczyć. To było jeszcze w gimnazjum, ale rodzice chcieli, żeby jednak do matury chodził do szkoły w Polsce. W kraju nie narzekałem na warunki finansowe, więc nie było też potrzeby szukania czegoś nowego. Uznałem, że po co mam tam być jednym z wielu, skoro w Polsce mam tak dobre warunki. Na igrzyskach w Tokio poznałem sportowców z USA, którzy są już na sportowej emeryturze. Zaprzyjaźniliśmy się. Odwiedzam ich często, a oni z kolei dzięki mnie poznają Polskę. I nasz kraj bardzo im się podoba. Dzięki temu jest okazja też podszlifować język. - Na szczęście władam angielskim na równi z polskim. Zresztą na spotkaniach z młodzieżą w szkołach w mojej okolicy, czyli Szamotuły, Wronki, podkreślam, jak ważna jest znajomość w tych czasach języka angielskiego i hiszpańskiego. Mam bardzo dobre wspomnienia z mojego gimnazjum i liceum - Liceum Ogólnokształcące w Szamotułach im. Piotra Skargi i bardzo często organizujemy spotkania z nastolatkami. Fajnie jest być inspiracją dla wielu osób. Mam nawet pomysł, żeby otworzyć fundację, która będzie wspierała młodych ludzi. Nie tylko sportowo, ale kreatywnie. Chcę pomóc w odniesieniu sukcesu osobom z mniejszych miejscowości. Świetnie, kiedy można realizować swoje marzenia, ale temu też trzeba pomóc i potrzebna jest do tego ciężka praca. W tej szkole zaczynałem profesjonalną przygodę z lekkoatletyką. Kto tam był twoim pierwszym trenerem? - Roman Wiśniewski. Tam trenowaliśmy razem z Adą Janowicz. To był bardzo fajny czas we wspaniałej szkole. Ciekawostką jest fakt, że nie masz na koncie wielkich sukcesów w lekkoatletyce, a jednak potrafisz zarabiać na swoim wizerunku. Pomogły ci chyba w tym bardzo media społecznościowe, w których jesteś dość aktywny. - Pomogło mi to, że nie jestem zamknięty tylko w sportowym środowisku. Mam wieku znajomych, którzy pracują w agencjach PR-owych. Wiem zatem od nich, jak to wszystko działa. Prawda jest taka, że trzeba umieć się sprzedać. Można osiągać wielkie sukcesy sportowe, a jednak nie mieć charyzmy i pomysłu na siebie. Realia dzisiejszego świata są jednak zupełnie inne, niż jeszcze kilka lat temu. Żeby ludzie cię śledzili i wiedzieli, co się u ciebie dzieje, to trzeba ich do tego zachęcać. I dlatego trzeba być aktywnym w social mediach. Wielu sportowców w Polsce tego nie rozumie i nie dostrzega. Godzą się na współprace barterowe, nie wiedząc, że mogą otrzymać za to pieniądze, a nie np. odkurzacz. To wynika jednak z tego, że sportowcy są zamknięci we własnym środowisku przez ponad 200 dni w roku. Zawsze byłeś umięśnionym facetem, ale w ostatnich miesiącach było widać po zdjęciach w social mediach, że mocniej pracowałeś na siłowni? - To prawda. Takie umięśnione ciało dobrze się klika, a do tego napędza współpracę w social mediach. Poza tym zawsze miałem obraz siebie i tego, jak chciałbym wyglądać. I do tego dążę. To jest ten czas, kiedy mogę to robić. Kiedy wróciłem z Tokio, to ważyłem 72 kilogramy. W trzy miesiące przytyłem do 80 kilogramów. Przy czym tkanka tłuszczowa stanowiła osiem procent. Teraz ważę 83 kilogramy. I czuję się bardzo dobrze. Nawet na bieżni czuję się nieźle. Przynajmniej teraz dobrze leżą na mnie ciuchy, a to pomaga w różnego rodzaju współpracy. Co tu dużo gadać... Te mięśnie nie będą przeszkodą w powrocie do sportu? - W USA wielu zawodników to są silne chłopy. Umięśnione. Wyglądają zupełnie inaczej niż Europejczycy i do tego biegają niesamowicie. Dzięki temu potrafią robić super wyniki na 100, 200 i 400 metrów. Dzięki tym osobom, jakie poznałem w Tokio, wiem, jak wygląda w USA system szkolenia. Mam porównanie do tego, co jest w Polsce i stwierdzam, że jest ogromna przepaść. Przez Anię kumpluję się z chłopakami z Holandii, więc mam też ogląd na inny kraj europejski. Przyznam, że czasami było mi wstyd, gdy mówiłem o tym, jak to szkolenie wygląda w Polsce. W porównaniu do nich to jest amatorszczyzna. W USA zajęcia są dostosowane pod treningi. W Polsce uczelni nie interesuje to, co robisz poza nauką, a z kolei PZLA nie interesuje to, że masz zobowiązania wobec uczelni. Wiele w takiej sytuacji zależało od wykładowców. Zdarzali się jednak tacy - na szczęście w mniejszości - którzy robili problemy. Rozmawiał - Tomasz Kalemba, Interia Sport