Problemy zaczęły się tak naprawdę już pierwszego dnia i dotknęły one naszej reprezentantki - Klaudii Wojtunik. Sędziowie zdyskwalifikowali Polkę za falstart w biegu eliminacyjnym na 100 metrów przez płotki. Nasza zawodniczka złożyła protest, ale ten został odrzucony. Do akcji wkroczył wówczas Filip Moterski, team leader polskiej kadry, który też jest szefem sędziów w Polskim Związku Lekkiej Atletyki. Złożył on protest, ale ten został odrzucony. Poskutkowała dopiero apelacja, dzięki czemu Wojtunik dostała szansę. Duże zaskoczenie w konkursie tyczkarzy. Nieznane oblicze stadionu. "Mieszał w psychice" Polacy złożyli pierwszy protest, potem ruszyła lawina Polka jeszcze tego samego dnia wieczorem mogła pobiec w dodatkowym biegu i ją wykorzystała. Awansowała do półfinału, w którym jednak odpadła, choć pobiła rekord życiowy. Jej sprawa była pierwszym protestem złożonym w czasie lekkoatletycznych ME. Za nią poszła już lawina. W sobotę mieliśmy prawdziwy festiwal protestów. Tego dnia sędziowie mieli sporo pracy, bo w jednym bloku toczyła się rywalizacja na 100 i 110 m ppł oraz na 100 m. Falstartów i kuriozalnych sytuacji było co niemiara. Najdziwniejsza była ta w półfinale sprintu z udziałem Oliwera Wdowika, kiedy część zawodników przebiegła ponad 80 metrów, zanim dowiedziała się o odstrzeleniu falstartu. Działo się naprawdę wiele. - W pewnym stopniu była to wina aparatury i niedoskonałości całego systemu. Technologia tak już rozgościła się w lekkoatletyce, że jakikolwiek problem techniczny powoduje pomyłki ludzkie. Jest nadmierna zaufanie do wskazań aparatury, czego najlepszym przykładem były niedzielne eliminacje trójskoku. Tam jedną z prób trzeba było jednak zmierzyć taśmą, bo pojawiły się tak duże rozbieżności. Bezkrytyczne zaufanie aparaturze prowadzi potem do błędów ludzkich, a przecież gdzieś to wszystko musi być zrównoważone - przyznał Moterski w rozmowie z Interia Sport. - Wszyscy, którzy korzystają z nowoczesnych technologii, czyli sędziowie, kibice i dziennikarze, są połączeni w jedną wielką sieć, którą stawia firma Atos. Wystarczy, że nie dopilnują czegoś infrastrukturalnie i wtedy błędy pojawiają się na każdym etapie. To jest wynik tego, że pewne rzeczy rozwiązywane są w sposób prowizoryczny. Od kilku lat nie było imprezy obsługiwanej przez tę firmę, na której nie byłoby problemów. Nie potrafią oni systemowo rozwiązać problemów i potem mamy taką sytuację - dodał. Jak się okazuje, problem związany z tym, że zawodnicy nie słyszeli odstrzelenia falstartu, mógł wziąć się z tego, że głośność aparatury nie jest zbyt wysoka. Moterski zauważył też pewną prawidłowość w przypadku tego półfinału z Wdowikiem. - Co ciekawe, zareagowali zawodnicy z wewnętrznych torów. Mogło zatem dojść do awarii głośnika na zewnętrznych torach - mówił team leader naszej kadry. Nocna zmiana wyników w finale mistrzostw Europy To nie były jednak jedyne kłopoty. Do późnych godzin nocnych trwały protesty dotyczące finału rzutu dyskiem kobiet. Na szczęście nie miało to wpływu na podział medali, ale i tak smród został. Na piątej pozycji sklasyfikowana została Szwedka Vanessa Kamga. Jak się jednak okazało, zawodniczka ta wcale nie powinna znaleźć się w wąskim finale. To efekt błędu sędziowskiego. Najbardziej ucierpiała na tym 44-letnie Melina Robert-Michon, która powinna się znaleźć w wąskim finale. Rewizji wyników dokonano 39 minut po północy w niedzielę. "Jury zapoznało się ze wszystkimi dostępnymi materiałami dowodowymi. Stwierdzono, że rzut Szwedki z trzeciej serii został błędnie zapisany. Rzut na 61,68 m był ewidentnie znacznie dłuższy od rzeczywistego rzutu, który widać na nagraniu. Zostało to potwierdzone na podstawie porównywalnych zdjęć i okazało się, że rzut był bliższy 60 metrom, niż odległość zarejestrowana. Po licznych apelach jury szczegółowo przestudiowało materiał. Stwierdzono, że rzut w trzeciej serii Szwedki nie wystarczył, aby awansowała do finału. W rezultacie jej rzuty w wąskim finale tracą ważność. Był to niefortunny przypadek błędu ludzkiego, jednak wynik jest teraz w pełni zgodny ze wszystkimi przepisami World Athletics i zawody zostały zakończone" - czytamy w komunikacie jury. Ostatecznie Szwedce w trzeciej serii zaliczoną próbę spaloną. Spadła ona w klasyfikacji na dziewiąte miejsce za wspomnianą wcześniej Francuzkę. Tyle że zawodniczka Trójkolorowych straciła szansę na trzy dodatkowe rzuty w wąskim finale. Dopiero rano następnego dnia pojawiły się ostateczne wyniki finału biegu na 100 m mężczyzn. Szwedzi złożyli bowiem protest dotyczący falstartu Włocha Chituru Ali. Czwarty w tym biegu był Henrik Larsson, który był pierwszym Szwedem od pół wieku, jaki wystąpił w finale tej konkurencji w ME. - Czasami rzeczywiście o ostatecznych wynikach dowiadujemy się bardzo późno. Niektórzy team leaderzy koczują już przy punkcie, w którym można składać protesty. Jeszcze chyba nie zdarzyło się, by na mistrzowskiej imprezie w ciągu pierwszych dni złożono tyle zapytań i protestów - mówił polski team leader. Sędziowie pomylili Polaka z Węgrem W poniedziałek z kolei przedziwna sytuacja miała miejsce w biegu na 100 m w dziesięcioboju. Tym razem Moterski ruszył prostować błąd sędziowski. Okazało się bowiem, że arbitrzy pomylili Pawła Wiesiołka z Węgrem Zsomborem Galpalem. Sytuacja kuriozalna. Polakowi przypisano czas Węgra. Znalazł się on tym samym w trzyosobowej grupie, w której o kolejności rozstrzygały tysięczne części sekundy, podczas gdy tak naprawdę finiszował niemal równo z Grekiem Angelosem-Tzanisem Andreoglou. Skąd wzięła się tak poważna pomyłka sędziów? Prawdopodobnie z tego, że stroje Polaków i Węgrów są bardzo podobne. Poza tym Wiesiołek nie miał numerka bocznego, bo ten mu odpadł. Z Rzymu - Tomasz Kalemba, Interia Sport