Nie ma przypadków, są tylko znaki. W niedzielę 16 sierpnia 1998 r. mistrz olimpijski w rzucie kulą z Monachium, Władysław Komar zgubił na bałtyckiej plaży sygnet rodowy. To ród był nie byle jaki, o tym później, na razie niech starczy co Komar powtarzał za Tadeuszem Konwickim: "Urodziłem się na Litwie, ale jestem zarażony chorobą, która nazywa się polskość". Potężny kulomiot chciał szukać zguby, ale na powrót do Warszawy nalegał jego przyjaciel, Tadeusz Ślusarski złoty medalista w skoku o tyczce z Montrealu. Do Międzyzdrojów pojechali na tradycyjny bieg "mila VIP-ów" organizowanego przez Bogusława Mamińskiego. Nazajutrz, w poniedziałek zjedli rybę na obiad i wsiedli do Forda Scorpio (wersja amerykańska) we trójkę. "Ślusarz" za kierownicą - już od dwóch lat Komar powierzał jemu kierownicę swego auta, odkąd prowadząc pechowy wóz doznał zawału. Uratowała go wtedy druga żona, Maria Szot. Potężny Władek szybko zapadł w sen na tylnym siedzeniu, obok Ślusarskiego siedział przyjaciel mistrzów, Krzysztof Świostek. Wypadek Władysława Komara i Tadeusz Ślusarskiego Śmierć spotkała ich w poniedziałek. 17 sierpnia około godziny 17:50 w wypadku w okolicach Przybiernowa (inne źródła mówią o Ostromicach - to 7 km różnicy) na drodze krajowej nr 3 Ford Scorpio zderzył się z Renault 25, prowadzone przez innego sportowca, Jarosława Marca, który jechał z żoną do Dziwnowa. Z niewyjaśnionych przyczyn Renault zjechało na przeciwległy pas, doszło do kolizji. - Ustalaliśmy, czy mamy jechać do Warszawy na Bydgoszcz, czy przez Poznań. Wtem słyszę głos Ślusarskiego: "O k..., ty, zobacz co on robi!". Moment. Bum. Sekunda. Uderzenie auta zjeżdżającego na nasz pas. Tadeusz miał refleks, próbował odbijać kierownicą, ale i tak wyniosło nas, okręciło samochodem i wypadliśmy z drogi. I po wszystkim. Obróciliśmy się, nie było koziołkowania, w nic potem nie uderzyliśmy, wydawało mi się jakby to była jedynie stłuczka, jakieś zahaczenie aut, mimo dużej prędkości. (...) Okazało się, że miałem uszkodzone żebra. To były jedyne moje obrażenia. Wcześniej działałem w amoku, wyciągnąłem przecież za pasek zakleszczonego między siedzeniami Komara ważącego 140 kilo, gdy już zaczynały się palić przednie fotele. Skąd miałem tyle siły? Nie wiem, to był stan szoku - wspominał Świostek w 2018 r. na łamach "Superexpressu". Pojazd Komara stanął w płomieniach, ulegając niemal całkowitemu zniszczeniu. Zginęli obaj kierowcy i Komar, Świostek przeżył. Tadeusz Ślusarski umierał, gdy w Budapeszcie rozpoczynały się mistrzostwa Europy w lekkiej atletyce. Planował po nich przejąć kadrę tyczkarzy. Może to byłby przełom w jego życiu po sportowym życiu? Skakał o tyczce bardzo długo, cały czas utrzymywał się w formie. Jeszcze rok przed śmiercią, mając 47 lat podczas mistrzostw świata weteranów skoczył prawie 5 metrów, dla porównania jego dawny konkurent i przyjaciel, Władysław Kozakiewicz osiągnął wynik prawie dwa metry gorszy. Po karierze sportowej "Ślusarz" nie był rozpoznawany jak potężny Komar, z którym każdy chciał się zmierzyć, a ten nie odmawiał. Największym skarbem Ślusarskiego była rodzina i piękna willa w Józefowie. Dom zamiast zysków z wynajmu rosyjskim koszykarzom grającym w Polonii Warszawa przyniósł długi. Lokatorzy ulotnili się jak kamfora, zamiast zapłaty zostawiając astronomiczne rachunki telefoniczne. "Ślusarz" zamieszkał z najbliższymi w skromnym lokum w Otwocku i podjął pracę nauczyciela WF. Ledwo wiązał koniec z końcem. W pośmiertnym wspomnieniu na łamach "Przeglądu Sportowego" Maciej Petruczenko dał tytuł "Mistrz cienia". Opanowany. Cichy. Ale piekielnie ambitny. Uzupełniał przyjaciela. Kozakiewicz mówił o nim: "Tadek miał charakter wojownika, ale był dużo spokojniejszy podczas zawodów od pozostałych. Nie było widać, że się denerwuje. Emanował spokojem. Dobrze się na to patrzyło z boku". Komar i Ślusarski byli olimpijczykami z krwi i kości, ale poza tym byli przeciwieństwami, a te jak wiadomo się przyciągają. To niemożliwe mieć tak barwną osobowość i tyle szalonych przygód co Władysław Komar. Był czas, że Komar był najpopularniejszym polskim sportowcem, bez podziału na dyscypliny, nie tylko jego gabaryty znacznie przekraczały wymiary zwykłego lekkoatlety. O takich osobach Anglosasi mówią: "larger than life" - "większy od życia" i taki był Komar. Nie ograniczał się do występów na sportowych arenach, jego życie było jak film, zresztą wystąpił m.in. w Teatrze STU w "Królu Ubu", a na dużym ekranie w "Piratach" w reżyserii Romana Polańskiego, "Borysie Godunowie" i "Kilerze" Juliusza Machulskiego. - Dziękuję, ale czekam na telefon od Spielberga - odparł Władek, gdy po raz pierwszy zadzwonił do niego Polański, przekonany, że to Tadeusz Drozda robi sobie żarty. A skąd Drozda (czy raczej Dr Ozda) w tej opowieści? Nie dlatego, że był kiedyś czołowym polskim dziesięcioboistą, otóż Komar występował z nim w...kabarecie. Wylądował z nim, gdy zabrano mu paszport i nie mógł startować za granicą? Wszystko przez miłość, a konkretnie małżeństwo z Małgorzatą, córką marszałka Polski, przewodniczącego Rady Państwa, komunistycznego prominenta, Mariana Spychalskiego. Złoto igrzysk olimpijskich Pożycie nie przetrwało próby czasu, a córka marszałka wyjaśniała dyplomatycznie: - Nasze czteroletnie małżeństwo można podzielić na dwa różne okresy. Władek przez dwa lata przygotowywał się do olimpiady, a później przez dwa lata świętował zdobycie złotego medalu. Widywaliśmy się rzadko. Uznałam, że to nie ma sensu i wystąpiłam o rozwód. Rozwód z córką kacyka zaowocował zabraniem paszportu i zakazem wyjazdów na zachód. A przecież Komar był wtedy w życiowej formie, po złotym medalu IO w Monachium. Konkurs olimpijski śledziła już z zapartym tchem cała Polska (po raz pierwszy za pośrednictwem odbiorników telewizyjnych). Komar miał już 32 lata, wcześniej bardziej niż rekordom poświęcał się raczej sarmackiemu trybowi życia (Maciej Petruczenko skwapliwie wyliczył, że był przez PZLA zawieszany 27 razy), nikt na niego nie stawiał. Rozgrywkę psychologiczną zaczął Władek już podczas rozgrzewki. Jedna z kul była lżejsza, pomalował ją tak jak pozostałe i położył z boku. Kiedy przyszła jego kolej, rzucił nią w okolicach rekordu świata. Rywale zaczęli się go bać. W decydującej rozgrywce Komar już pierwszym rzutem wyszedł na prowadzenie. Przez kolejne dwie godziny rywale starali się go pobić. Serce zabiło mu mocniej, kiedy George Woods z USA wypchnął kulę tak daleko, że spadając, obaliła jego tabliczkę. Sędziowie długo mierzyli rzut Amerykanina. Był o centymetr krótszy od Polaka. Następnego ranka po złotym konkursie w łóżku (!) odwiedził Komara przewodniczący GKKF Włodzimierz Reczek przynosząc mu ...śniadanie. Sportowiec zdziwił się, a szef polskiego sportu powiedział: "Cóż to, zapomniał pan o naszej umowie? Przyrzekłem przecież, że jeśli będzie złoty medal, to ja pana zaniosę na śniadanie. Ponieważ i tak bym pana nie udźwignął, więc chociaż w części chciałem się zrehabilitować. Muszę przyznać, że w pański medal zupełnie nie wierzyłem". Vladislavas Komaras Gdy stał na podium ze złotym medalem na szyi potężny Władek otarł łzę wspominając ojca Władysława Komara-Zabożyńskiego, żołnierza wileńskiej AK, zamordowanego na zlecenie tych, których ideologia zrodziła się w mieście triumfu syna. Sarmacki charakter i knajackie maniery łączył z gołębim sercem. Mieszanka wybuchowa sprawiła, że jak Polska długa i szeroka Komara kochała. Gdy ktoś rodzi się w 1940 r. w Kownie będąc Polakiem to zwiastuje od początku poważne życiowe perypetie. Rodowy pałac Komarów w Rogówku był punktem kontaktowym wileńskiego oddziału Armii Krajowej. Władysław Komar senior (przedwojenny reprezentant Litwy w biegu na 110 m przez płotki, jako Vladislavas Komaras) przypłacił działalność konspiracyjną życiem. Komar senior ukrywał aktora Ludwika Sempolińskiego, pisarza Sergiusza Piaseckiego, wielu Żydów czy zakonnice. 20 czerwca 1944 r. pijana banda litewskiej Saugumy zamordowała Komara, dźgając go bagnetami do tego stopnia, że kiedy następnego dnia przyjechano po ciało, blisko dwumetrowego mężczyznę złożono do niewielkiej skrzynki. Ojciec Komara przeżył zaledwie 33 lata. Wdowa po bestialsko zamordowanym mężu, Wanda Jasieńska była przedwojenną reprezentantką Polski w pchnięciu kulą, czterokrotną rekordzistką kraju i trzykrotną mistrzynią kraju (w 1946 r. zdobyła tytuł po raz czwarty) z dwojgiem małych dzieci przyjechała po wojnie do Polski. Jak głosi legenda mały Władek wjechał na terytorium Polski powojennej na...siodle czerwonoarmisty. Litewskich rozbitków przytuliła na pewien czas w swoim domu w Podkowie Leśnej Maria Kwaśniewska - Maleszewska, brązowa medalistka olimpijska w rzucie oszczepem z 1936 r., synowa prezydenta Wilna. Powojenna rzeczywistość była okrutna, dlatego matka była zmuszona oddać Władka wraz z siostrą do domu sierot prowadzonego przez zakon urszulanek w Otorowie pod Poznaniem w budynku, gdzie wcześniej siedzibę miała...Hitlerjugend. Gdy w latach 60. Władek powrócił w rodzinne strony, przyjechawszy na Litwę jako reprezentant Polski w lekkoatletyce złożył krótką wizytę w Rogówku, gdzie chłopi całowali go w rękę wznosząc okrzyki dziękczynienia ku nieba: "młody pan przyjechał". Wieśniacy przechowali rodowe srebra i sporo pamiątek w tym sygnet, który wręczyli Komarowi juniorowi. Tuż przed śmiercią rodzinna epopeja znalazła happy end. Litewska odnoga rodu Komarów odzyskała pałac w Rogówku. Nie tylko lekkoatletyka Komar szybko zrozumiał, że jedyna szansa awansu społecznego jest w sporcie. Był rugbistą (mistrz Polski z Lechią Gdańsk, dla której grał z przerwami w latach 1961-76), ale jego pierwszą miłością był boks, był czołowym pięściarzem młodego pokolenia drugiej połowy lat 50. Występując w młodzieżowej reprezentacji Polski w boksie stukilogramowego Władka ciężko znokautował na Torwarze włoski pięściarz, Giorgio Masteghin. Po raz pierwszy Komar był wtedy reanimowany, karetka odwiozła go do szpitala i wybiła na zawsze boks z głowy na korzyść "królowej sportu". - Po jego potwornym ciosie padłem bez przytomności na deski już w pierwszej rundzie. Cucono mnie kilka minut zanim odzyskałem przytomność. Początkowo nie zdawałem sobie sprawy ze skutków tego ciosu. Kiedy wróciłem do swojego pokoju na Wawelskiej, nagle straciłem pamięć, zacząłem się pakować, by... wyjechać do Warszawy. Na Dworcu Głównym ze zdumieniem stwierdziłem, że jestem w Warszawie i nie wiedziałem skąd się tu wziąłem. Było to ostrzeżenie, że po kilku następnych walkach może ze mną stać się coś niedobrego - oceniał po latach. Witold Gerutto widział tę walkę, był wicemistrzem Europy z 1938 roku w dziesięcioboju, który po wojnie zaangażował się w odbudowę polskiej lekkoatletyki, a przede wszystkim znał matkę Komara i namówił go na rzut kulą. Za namową innego kresowiaka, przedwojennego wicemistrza Europy w dziesięcioboju, Sławomira Zieleniewskiego, Komar przeniósł się do Trójmiasta i został zawodnikiem Lechii i Wybrzeża Gdańsk. 100 metrów biegał w 11 sekund, skakał blisko dwa metry wzwyż, był idealnym kandydatem na gracza futbolu amerykańskiego (do czego zresztą namawiano go po latach w Chicago). Trójmiejskie rozrywki nie sprzyjają uprawianiu sportu i Komar został królem życia nocnego, pierwszym playboyem PRL i stałym bywalcem sopockiego Grand Hotelu, gdzie zorganizował nielegalne kasyno. Wśród znajomych Komara był m.in. Jeremiasz Barański, późniejszy lider grupy przestępczej, podejrzany o zlecenie zabójstwa byłego ministra sportu Jacka Dębskiego, a jego najczęstszymi towarzyszami byli dyskobol i rugbista, Jerzy Klockowski oraz oszczepnik Władysław Nikiciuk. Ich przewiny w głośnym tekście pt. "Recydywiści" opisał w Polityce Tadeusz Olszański, po latach miał mu Komar zań dziękować, ale na razie śmiertelnie się obraził. - Zachowywali się w sposób niedopuszczalny, nadużywali statusu studenta, pili. Jeżeli im coś nie smakowało na stołówce, to rzucali talerzami. Zwłaszcza Komar tak się popisywał. Obraził się na mnie po tym tekście - wspominał Olszański w rozmowie z Łukaszem Olkowiczem z "Przeglądu Sportowego". Banita Szalone lata 60. przyniosły Komarowi wiele sukcesów w pchnięciu kulą, bez tego najważniejszego w postaci złotego medalu ważnej imprezy. W 1962 r. jako zupełny żółtodziób zdobył czwarte miejsce w mistrzostwach Europy w Belgradzie, ustępując m.in. ówczesnemu mistrzowi Polski Alfredowi Sosgórnikowi. Brzuchaty Sosgórnik i jego węgierski odpowiednik Vilmos Varju wyglądali groteskowo w porównaniu z posągowo wyrzeźbionym Komarem. Raz Władek pomagał podtatusiałemu Varju wejść na podium. - Fantazja nas nie opuszczała. Zatrzymaliśmy się w Budapeszcie, gdzie Władek spotkał Vilmosa Varju, jednego ze swoich rywali. Atmosfera była luźna, zeszło na to, kto dalej rzuci po alkoholu. Varju zaproponował, żeby wpierw wypili po litrze wina na głowę. Stanęło na dwóch i pół. Przed opróżnieniem gąsiora żaden nie mógł odejść od stolika. Byłem sędzią, pilnowałem, żeby pili w tym samym tempie - wspominał Władysław Nikiciuk na łamach "Przeglądu Sportowego". Jednocześnie nie krył się przesadnie z niepoprawnymi poglądami politycznymi, gdy po lekkoatletycznym meczu z NRD bankiet wydawał się za skromny, chwycił 400-metrowca Andrzeja Badeńskiego pod rękę i udając inwalidów w wojennej Warszawie odśpiewali: "siekiera, motyka, bimber, szklanka", zbierając do czapki datki od wschodnioniemieckich lekkoatletów. Wspomniany wyżej rozwód z Małgorzatą Spychalską skończył się nie tylko złamanym sercem. Za karę Władek został odsunięty od wyjazdów zagranicznych. Żeby mimo wszystko zakwalifikować się na mistrzostwa Europy w Rzymie w 1974 r. wystartował w zorganizowanych przez życzliwych konkursie na Bielanach i poprawił o centymetr ustanowiony w Monachium rekord Polski wynikiem 21,19 m. Ponieważ do zatwierdzenia rekordu niezbędne było zważenie sprzętu, posłano po wagę do najbliższego sklepu spożywczego. Wobec rekordu nagłośnionego przez prasę, władze musiały się ugiąć puścić wiecznego rozrabiakę do Wiecznego miasta. Potem ponownie wcielił się w rolę banity, dopiero w 1977 r. władze pozwoliły mu pojechać na halowe mistrzostwa Europy do San Sebastian, gdzie wywalczył brąz i udzielał zachodnim dziennikarzom bulwersujących wywiadów: "oto macie mnie, ponownie wypuszczonego z klatki". Rok później w HME w Mediolanie "zaopiekował się" młodym reprezentantem ZSRR w skoku wzwyż, Ukraińcem Władimirem Jaszczenką. Tajne służby radzieckie przez ponad dobę daremnie szukały zakamuflowanego w pokoju Komara (i pijanego jak bela) Jaszczenki. Dlaczego Jerzy Hofmann nie zdecydował się obsadzić Władka roli Kmicica w "Potopie" pozostanie jego słodką tajemnicą. Cichy Ślusarski Tadeusz Ślusarski, w 1976 r. mistrz, zaś w 1980 r. wicemistrz olimpijski w skoku o tyczce. Wzór ludzkiej uczciwości, poza tym wszechstronny, rzadko spotykany talent sportowy. Wielka międzynarodowa kariera Ślusarskiego rozpoczęła się w 1974 r., gdy na mistrzostwa Europy do Rzymu udał się z najlepszym wynikiem na świecie 5,42 i legitymacją halowego mistrza Europy. Wtedy lepszy od starszego o 3 lata kolegi był Kozakiewicz, a dwóch Polaków zmieniało się na podium najważniejszych zawodów. Kulminacją były igrzyska olimpijskie w Montrealu, w lutym Ślusarski ustanowił w Warszawie halowy rekord świata- 5,56, który "Kozak" zaraz poprawił o centymetr w Toronto. Do konkursu olimpijskiego Kozakiewicz stanął jako główny faworyt, jednak kontuzja nogi uniemożliwiła mu odniesienie sukcesu. Będący w cieniu kolegi Ślusarski zdobył złoty medal, o którym zdecydowały nerwy ze stali. Złoty medal pozwolił skoczkowi kupić tandetnego Fiata 850 ze sportowym nadwoziem, co na tamte czasy było luksusem. Zaczęły się komercyjne starty w mityngach i nieoficjalne pobieranie całkiem sporych honorariów. Prawdziwym mistrzem w ich wyciskaniu był Kozakiewicz, skromny i nieśmiały Ślusarski szedł tylko za nim jak cień. Dwaj Polacy byli bezkonkurencyjni w złotej dla polskiej królowej sportu, drugiej połowie lat 70. XX wieku. Na kolejne igrzyska Kozakiewicz jechał jako faworyt, z rekordem świata 5,72 cm na koncie. Na moskiewskich Łużnikach "Kozak" jeszcze poprawił rekord na 5,78 cm i uciszył pamiętnym gestem radziecką publikę. Ślusarski, jak to on, po cichutku, zdobył srebrny medal. Nigdy przedtem, ani nigdy potem nasi tyczkarze nie osiągnęli tak spektakularnego sukcesu. Koniec W 1981 r. zginął w wypadku samochodowym w Grudziądzu serdecznie zaprzyjaźniony z Komarem mistrz olimpijski w biegu na 3000 m z przeszkodami, Bronisław Malinowski, ojciec chrzestny syna Władka, Mikołaja. - Okazało się, że od spodu samochód zaczyna się palić, a ja zacząłem mieć problemy z oddychaniem, tak mnie przygniotły pasy. Nie mogłem ich odpiąć, wyrwałem je jakoś, nie dało się otworzyć drzwi, wybiłem szybę. Auto zaczęło płonąć, więc wyciągałem chłopaków, dopiero wtedy zdając sobie sprawę, jak zniszczony jest bok karoserii od strony kierowcy. Siedziałem na trawie, oni leżeli obok. Nie wiedziałem, że nie żyją. Nie było żadnych obrażeń zewnętrznych. Samochody zaczęły się zatrzymywać, ktoś podbiegł, mówiąc, że jest lekarzem. Stwierdził zgon - mówił Krzysztof Świostek na łamach "Superexpressu". W osobie Władysława Komara Polska pożegnała kogoś kto był żywym i autentycznym pomostem pomiędzy I, II Rzeczpospolitą i następnymi laty. "Przegląd Sportowy" piórem Macieja Petruczenki słusznie pisał, że "umarł kawałek Polski". Maciej Słomiński, INTERIA Korzystałem z "Przeglądu Sportowego" z 18-20 sierpnia 1998 r., artykułu Łukasza Olkowicz "Władysław Komar. Znakomity sportowiec, awanturnik i kobieciarz" z 2015 r. oraz biografii Władysława Komara pt. "Wszystko porąbane".